„Masz mało czasu, trzeba dać świadectwo…” Zbigniew Herbert

A POTEM BYŁO JESZCZE GORZEJ – OSIEMDZIESIĄT LAT TEMU

Dariusz Jałocha, 13 luty 2020, 14:46
Średnia: 0.0 (0 głosów)
Po 123 latach niewoli Polska zaledwie dwadzieścia lat cieszyła się wolnością. Przez dwóch największych sąsiadów została napadnięta. Rozpoczęła się zaplanowana w najdrobniejszych szczegółach gehenna polskich obywateli i likwidacja Polski. Zarówno Niemcom, jak i Rosjanom wystarczał do ataku na Polskę i zbrodni na narodzie polskim tylko jeden powód: że Polska była, a jej obywatele byli Polakami.
A POTEM BYŁO JESZCZE GORZEJ – OSIEMDZIESIĄT LAT TEMU

Zesłańcy. Foto IPN

Syberia była od wieków wykorzystywana przez władców Moskwy jako miejsce zsyłek i olbrzymie więzienie dla wszystkich przeciwników władzy. Niezależnie, czy był to czas samodzierżawia czy też Wielkiego Terroru w głąb Rosji czyli na tak zwane „białe niedźwiedzie” – pisze Mateusz Szlezak w pracy „Deportacje Polaków na wschód 1940 - 1941”. Wysyłano niemal codziennie tysiące ludzi. Po sowiecko-niemieckim rozbiorze Polski we wrześniu 1939 roku masowe wywózki Polaków na Syberię były jednym z podstawowych instrumentów polityki okupacyjnej władz sowieckich – czytamy w raporcie Grzegorza Kucharczyka „Deportacje Polaków na Syberię w XX wieku”. – Miała ona dwa podstawowe cele: eksterminację polskich elit politycznych, intelektualnych i gospodarczych oraz czystki etniczne. Instytut Pamięci Narodowej podaje, że władze ZSRS traktowały wywózki nie tylko jako formę walki z wrogami politycznymi, ale także jako możliwość wykorzystania setek tysięcy osób jako bezpłatnej siły roboczej. Katorżnicza praca w syberyjskiej tajdze przy sięgającym kilkadziesiąt stopni mrozie, głodzie i chorobach zabijała wielu zesłańców. Była to przemyślana i planowo przeprowadzana zbrodnia na polskim narodzie. Zarządzenia dotyczące deportacji Polaków wydano w Moskwie już w grudniu 1939 roku i na ich podstawie sporządzano instrukcje dla terenowych komórek NKWD, odpowiadających za „oczyszczanie” zachodnich części sowieckich republik Ukrainy i Białorusi (powstałych po aneksji tych polskich ziem 17 września 1939 roku). Deportacje były realizowane według imiennych spisów, opracowanych przez funkcjonariuszy NKWD przy współpracy miejscowych komunistów (w większości pochodzenia żydowskiego), którzy sporządzali listy polskiej warstwy kierowniczej, wskazywali funkcjonariuszom NKWD mieszkania oficerów Wojska Polskiego oraz Policji Państwowej, angażowali się w tworzenie milicji chłopskiej (milicji czerwonej), gwardii robotniczej, komitetów kontroli robotniczej i komitetów folwarcznych. Kiedy Sowieci przekroczyli granicę, głosili że Armia Czerwona zamierza dojść do linii Wisły – opowiada Michałowi Mońko w artykule „Sowietyzacja Polski i wywózki w czasie II wojny światowej” ksiądz Stanisław Fiedorczuk, emeryt w Trzciannem, a tuż przed wojną wikary w Miorach nad granicą polsko-sowiecką – Tam, jak w sierpniu dwudziestego roku. zamierzali napoić swoje konie i wbić graniczne słupy.
Pierwsza deportacja obywateli polskich rozpoczęła się w nocy z 9 na 10 lutego 1940 roku i objęła osadników wojskowych, leśników, średnich i niższych urzędników państwowych i samorządowych oraz służbę leśną. Mrozy były takie, że w sadach pękały drzewa. Wywieziono wówczas około 220 tysięcy osób. Najliczniejsze grupy deportowanych trafiły na północ europejskiej części Rosji (obwód archangielski, swierdłowski, iwanowski i Komi), na Ural oraz do Krajów Krasnojarskiego i Ałtajskiego na Syberii.
Druga wywózka - 13 kwietnia 1940 roku - objęła rodziny osób wcześniej represjonowanych w różnych formach (aresztowanych przez NKWD, zamordowanych w Katyniu, uwięzionych w obozach jenieckich, skazanych na pobyt w obozach pracy), ale także urzędników, samorządowców, ziemian, kupców, nauczycieli i sędziów. Około 320 tysięcy ofiar skierowano do północnych obwodów Kazachstanu (aktiubiński, kustanajski, pawłodarski i semipałatyński).
Trzecia wywózka nastąpiła w nocy z 28 na 29 czerwca 1940 roku i objęła Polaków ze środkowej i zachodniej części kraju, którzy po 1 września 1939 roku szukali na Kresach schronienia przed Niemcami. Deportowano około 240 tysięcy osób (80% stanowiły rodziny narodowości żydowskiej) do obwodów archangielskiego, nowosybirskiego, swierdłowskiego, irkuckiego, omskiego, czelabińskiego oraz do autonomicznej republiki Komi oraz Krajów Ałtajskiego, Krasnojarskiego i Jakucji.
Czwartą deportację władze ZSRS przeprowadziły w maju i czerwcu 1941 roku. Było to swego rodzaju „oczyszczanie” terenów inkorporowanych do sowieckiej Rosji z polskiej inteligencji, kolejarzy i rzemieślników. 22 maja rozpoczęła się deportacja przede wszystkim mieszkańców Małopolski Wschodniej i ponownie przedstawicieli polskich elit oraz rodzin osób deportowanych wcześniej. W czerwcu doszło do masowych deportacji obywateli państw nadbałtyckich, wcielonych rok wcześniej do ZSRS, a także mieszkających tam Polaków (np. na Wileńszczyźnie). W nocy z 19 na 20 czerwca 1941 roku - na dwie doby przed niemieckim atakiem na Sowietów - rozpoczęła się masowa wywózka Polaków z tak zwanej Zachodniej Białorusi. W ramach tych operacji deportowano około 300 tysięcy obywateli polskich.
Szacuje się, że łącznie w czterech deportacjach wywieziono na zesłanie około 1 milion 60 tysięcy Polaków. Wszystkie cztery deportacje przebiegały według podobnego schematu. Bezpośrednimi wykonawcami były grupy operacyjne składające się z oficera i towarzyszących mu żołnierzy NKWD, milicjantów i reprezentantów lokalnych władz – podaje w swojej pracy „Deportacje obywateli polskich w głąb Związku Radzieckiego w latach 1940-1941” profesor Stanisław Ciesielski z Uniwersytetu Wrocławskiego. –Pojawiały się one zazwyczaj w nocy lub wczesnym rankiem. Mieszkańcom komunikowano decyzję o wysiedleniu, a następnie przeprowadzana była - często brutalnie - rewizja uzasadniana poszukiwaniem broni. Nierzadko towarzyszyły jej akty rabunku wartościowych przedmiotów i niszczenia mienia wysiedlanych. Deportowanym wyznaczano pewien czas, zwykle kilkadziesiąt minut, na spakowanie się (czasem tylko 15 minut). Najczęściej zabierano pewną ilość żywności, trochę ubrań, pościel. Wysiedlonych dowożono na stacje kolejowe i formowano transporty, które składały się z wagonów towarowych wyposażonych w piętrowe prycze, żelazne piecyki i wycięte w podłodze dziury spełniające rolę ubikacji. W jednym transporcie jechało od kilkuset do dwóch tysięcy osób, najczęściej po 30-50 wagonów. Deportowanym dawano do jedzenia wodniste zupy o trudnej do ustalenia zawartości, kaszę i czasem niewielkie porcje chleba. Brakowało wody do picia. Zagrożeniem dla ofiar deportacji (zwłaszcza pierwszej) były niskie temperatury. Mróz sięgał 40 stopni poniżej zera, co powodowało plagę odmrożeń. W zatłoczonych wagonach, przy otwartym otworze kloacznym, braku wody i niewielkich możliwościach podejmowania podstawowych zabiegów higienicznych łatwo było o choroby, zwłaszcza w miarę postępującego wycieńczenia organizmów. Pojawiły się wywołane brudem choroby skóry, choroby przewodu pokarmowego, choroby zakaźne co prowadziło do licznych zgonów. Ponieważ pociągi jechały bez przerwy, bez przystanków, zmarłych wyrzucano z wagonów.
Po kilku tygodniach jazdy transporty docierały do miejsc przeznaczenia, czyli do „osady” (sioło) składającej się z kilku lub kilkunastu baraków, w których lokowano od 500 do 2500 zesłańców. W skład każdej osady wchodził także dom komendanta NKWD, areszt, rzadziej łaźnia („bania”), sklepik, gdzie sprzedawano przede wszystkim chleb i stołówka, gdzie czasem można było kupić coś co przypominało zupę. W większych osiedlach mogły się znajdować również warsztaty, stajnia, piekarnia i szkoła. Deportowani umieszczani byli w barakach o kilku dużych pomieszczeniach, ogrzewanych jednym piecykiem, spali na pryczach z nie heblowanych desek, a dla kogo nie starczyło prycz to na podłodze. Oczywiście żadnej pościeli nie było. Po wodę udawano się do pobliskich rzek lub jezior, robiły to głównie dzieci, starcy i kobiety. W pobliżu baraków znajdowały się latryny. W klimacie syberyjskim posiadane przez wysiedlonych ubrania były niewystarczające na wysoki śnieg i przenikliwe zimne wiatry. Mogły ich uratować walonki, waciaki i uszatki, ale zdobycie ich było prawie niemożliwe. Podstawą wyżywienia był chleb, który trzeba było kupić, ale nie więcej niż do 1 kg dla osoby pracującej i do 0,5 kg dla niepracujących. I to zupełnie teoretycznie, ponieważ chleba nie starczało dla wszystkich, a często w ogóle go nie dostarczano (np. w czasie wiosennych roztopów, kiedy drogi stawały się nieprzejezdne). Powszechnie jedzono dzikie polne rośliny, trawy, liście drzew i miękką korę. Praca była bardzo ciężka, główne przy wyrębie lasów lub w kołchozach. Narzędzia pracy były prymitywne, głównie wykorzystywano siłę własnych rąk, zarówno mężczyzn, kobiet jak i dzieci. I tak przez całe lata.
Część zesłańców wróciła do Polski. Najpierw z Armią generała Władysława Andersa, potem z Pierwszą Dywizją Piechoty im. T. Kościuszki pułkownika Zygmunta Berlinga. Łącznie było to około 135 tysięcy osób. Inni deportowani i uwięzieni, którzy zdołali przeżyć lata niewoli, wracali do powojennej Polski w latach 1945-1946 w ramach tzw. repatriacji oraz w latach 1955-1959 na podstawie dodatkowej umowy, która dotyczyła osób przetrzymywanych w łagrach i wywiezionych po 1944 roku. Nie wszyscy mogli wrócić, a ilość tych, którzy pozostali na nieludzkiej ziemi nie jest znana.
Mijają lata, czytam kolejne wspomnienia tych ludzi, którzy z racji wieku jeszcze nie umarli. Ostatnia książka to „Widma z Berezwecza” Eugeniusza Łastowskiego z Myszek na Wileńszczyźnie. Czytam i … słyszę poufne i skrywane opowieści Babci i Mamy. Jeszcze Polska nie zginęła, póki pamiętamy. Dzielmy się pamięcią, może komuś przyda się na jego drodze życia.
 

Cytaty ze wspomnień Anny Jałocha „Moja Syberia”

Mój los, los małego wtedy dziecka, zmienił się w dniu 6 czerwca 1941 roku. Razem z setkami tysięcy Polaków zostałam deportowana z Wileńszczyzny. Wraz z młodszym bratem Władysławem i moją matką Marią Mazur (z domu Moroz) zostałam wywieziona na Syberię. Funkcjonariusze NKWD przyszli do nas w środku nocy. Zezwolili na zabranie tylko najniezbędniejszych rzeczy osobistych, wszystko inne musieliśmy pozostawić. Moja matka doznała szoku i nie była w stanie niczego zrobić, nawet zapakować naszych rzeczy. Ja z bratem byliśmy za mali, aby dokonać rozsądnego wyboru. Pomógł nam jeden z przybyłych enkawudzistów, ale robił to skrycie, w tajemnicy przed pozostałymi funkcjonariuszami.

Mój los, los małego wtedy dziecka, zmienił się w dniu 6 czerwca 1941 roku. Razem z setkami tysięcy Polaków zostałam deportowana z Wileńszczyzny. Wraz z młodszym bratem Władysławem i moją matką Marią Mazur (z domu Moroz) zostałam wywieziona na Syberię. Funkcjonariusze NKWD przyszli do nas w środku nocy. Zezwolili na zabranie tylko najniezbędniejszych rzeczy osobistych, wszystko inne musieliśmy pozostawić. Moja matka doznała szoku i nie była w stanie niczego zrobić, nawet zapakować naszych rzeczy. Ja z bratem byliśmy za mali, aby dokonać rozsądnego wyboru. Pomógł nam jeden z przybyłych enkawudzistów, ale robił to skrycie, w tajemnicy przed pozostałymi funkcjonariuszami.

Z nadejściem wiosny, obowiązki dzieci-zesłańców zmieniły się. Chodziliśmy na kołchozowe pola zbierać zamarznięte, pozostawione jesienią ziemniaki. Tak jak kawałeczki węgla były dla nas źródłem ciepła, tak zamarznięte ziemniaki były jedynym pożywieniem. Ich zdobycie nie było jednak łatwe. Często musieliśmy chodzić na pola nocą, aby uniknąć konnych patroli. Strażnicy bili napotykane osoby, a nawet zdarzało się, że strzelali do ludzi. Dlatego zbieraliśmy szybko i często po powrocie do baraku okazywało się, że zamiast ziemniaków przynieśliśmy kawałki lodu lub grudki zamarzniętego błota.

Latem warunki życia i pracy też nie były łatwe. Byliśmy ustawicznie zmęczeni i głodni. Do tego dochodziło narażenie na rożne choroby i niebezpieczeństwa wynikające z sąsiedztwa tajgi. Do rzadkości nie należało spotkanie na podłodze w chacie zaskrońca czy ogromnego, jadowitego pająka. Istną plagą były roje komarów i meszek. To dzięki nim wszyscy zachorowaliśmy na malarię. Wysoka gorączka, dreszcze, zaburzenia świadomości towarzyszyły nam przez wiele następnych lat. Nie mieliśmy żadnych leków, ani jakiejkolwiek pomocy medycznej. Musieliśmy radzić sobie sami.

Gdy zaczęła się akcja repatriacji Polaków zażądano od nas polskich dokumentów, na dowód, że nie jesteśmy Białorusinami. Ale takich dokumentów nie mieliśmy, zabrano nam je zaraz na początku zsyłki. Odjechały trzy kolejne transporty do Polski, ale dla nas nie było w nich miejsca. Również do ostatniego transportu nas nie dopuszczono. Groziło nam pozostanie na zawsze na Syberii. Naszym dowodem polskości okazała się książeczka do nabożeństwa ‘Ołtarzyk polskiego dziecka’, pieczołowicie przechowywana przez matkę. Dzięki matce i jej książeczce wróciliśmy w czerwcu 1946 roku do Polski i chociaż straciliśmy wszystko co mieliśmy - ojca, dom, mienie, dzieciństwo i zdrowie - byliśmy szczęśliwi.

Komentarze do artykułu
Dodaj komentarz
Najczęściej czytane
5 października 2013 r. w Gdańsku zmarł Henryk Napieralski, gorący...
Na początku 1945 r., kiedy front przekroczył linię Wisły, a wojska...
Była bardzo pracowita i kochała pomagać innym. Swoją dobrocią,...
Najwyżej oceniane
Była bardzo pracowita i kochała pomagać innym. Swoją dobrocią,...
Czasami trzeba czekać wiele, wiele lat, żeby poznać swoje prawdziwe...
5 października 2013 r. w Gdańsku zmarł Henryk Napieralski, gorący...