Wspomnienia

Droga do niepodległości – refleksje Romana Komierowskiego (część II)

Łukasz Jakubowski, 22 marzec 2018, 12:38
Średnia: 0.0 (0 głosów)
Jak Roman Komierowski, bardzo doświadczony polityk z długim stażem poselskim w parlamencie Rzeszy, widział i oceniał proces odzyskiwania przez Polskę niepodległości? Nie jest to pytanie bez odpowiedzi. Możemy się tego dowiedzieć z arcyciekawych wspomnień, które spisał pod koniec swego życia. Dzisiaj zapraszamy na ich drugą część.
Droga do niepodległości – refleksje Romana Komierowskiego (część II)

Hotel Bristol. To tutaj Roman Komierowski zatrzymał się podczas swojej wizyty w Warszawie

Lecz i praca sama w zarządzie administracyjno-rolniczym w znacznej części guberni siedleckiej dała mu możebność praktycznie to, czego się nauczył swoim ziomkom, jako doradca udzielić też i swoją znajomość i pogląd rozszerzyć. Wojna, która coraz więcej uciążliwą się stawała dla armii niemieckiej tak w Niemczech jak i w Prusach zaczęła wzbudzać w niemieckiej ludności nieufność w przyszłość i nieukontentowanie ogólne. Straty w ludziach i mieniu coraz się powiększały, handel, rolnictwo, przemysł zaczęły zaznaczać zastój a dalej i cofanie się. Liczba nieprzyjaciół dla Niemiec i Prus powiększała się prawie z dniem każdym. Do sojuszu francusko-angielsko-rosyjskiego przystąpiły i inne mocarstwa, jak Włochy, Rumunia i ostatecznie Stany Zjednoczone Ameryki. Z drugiej zaś strony dawni sojusznicy Niemiec jak Turcja, Bułgaria tak się wyczerpały, że wzbudzały nieufność w kołach niemieckich czy też solidarność ich z niemieckimi projektami da się nadal utrzymać. Ta nieufność w kołach niemieckich stworzyła dwa obozy gwałtownie się zwalczające, bo jedna część narodu niemieckiego chciała a tout prix, chociaż z największymi ofiarami wywalczyć zwycięstwem nad aliantami takie korzyści, któreby aneksjami dalszymi nie tylko państwowe znaczenie rozszerzeniem się na sąsiednie kraje spotęgowały, ale i w tych korzyściach odszkodowanie za straty i ofiary przez wojnę poniesione powstawały. Przeciwny temu zapatrywaniu obóz niemiecki inaczej sytuację pojmował. Nie ufał on tym urzędowym ogłaszaniom o samych tylko zwycięstwach armii niemieckiej, nie ufał on dalej, żeby kraj niemiecki już licznymi miliardami pożyczek wyczerpany, jeszcze nadal mógł przy ogólnym cofnięciu się wszelkiej produkcji i przez nieprzyjaciół zamkniętych szczelnie granic i nadal taką olbrzymią walką, jaką prawie cały świat jej wypowiedział, jakkolwiek szczęśliwie podtrzymać. Lecz zuchwałość tego pierwszego obozu, żądającego zaciekłej walki aż do ostateczności, zwyciężyła, bo za tym obozem stały miarodajne koła w rządzie i w armii. Tak więc zainicjowano ze strony niemieckiej uchwałę prowadzenia dalszej wojny i to srodkami tak nieludzkimi, jakimi jest wojna morska za pomocą łodzi podwodnych. Okrucieństwa, które były następstwem takiej walki rozgoryczyły nie tylko europejską ludność, ale przyspieszyły wystąpienie Ameryki na arenie wojny europejskiej i to po stronie sprzymierzonych armii francusko-angielskich. Tak więc na świecie wielkim ważyły się losy nie tylko Europy, ale prawie całego świata. Ten rok więc 1917 był tym zwrotnym ruchem, który wywołał przeciw napaści i teorii jeżeli nie niemieckiej, to przede wszystkim pruskiej resztę świata do doraźnego potępienia teorii i praktyki, jaką Prusy od Fryderyka II począwszy przeprowadzały w jedynym celu przez zachłanność podnieść znaczenie swoje dynastyczne i chęć wzbudzenia współudziału w warstwach tak wojska jak biurokracji.
Jeżeli w świecie wielkim ruch wojenny niepospolity zaznaczał się, to przechodził on też i do naszych kół politycznych i społecznych. Nadzieje, życzenia, groźby, obawy tworzyły ogniwa wspólnego wytężenia i wyczekiwania. W naszem gronie rodzinnym w tym czasie pewien spokój nastał. Bielscy uratowani, przynajmniej z życiem i pod opieką straży chociaż niemieckiej. Tomasz w pewnej asekuracji od poboru, w zarządzie cywilnej administracji Królestwa. Chwilowo więc bez gwałtownej obawy o nich przyszło nam ucieszyć się po doznanych utrapieniach związkiem ostatniej naszej córki Luni z Stasiem Czarneckim, synem Wiktora, jednego z najdawniejszych i najserdeczniejszych moich przyjaciół. Ślub odbył się 23 stycznia 1917 roku w Komierowie, tak samo jak i dwóch poprzednich córek, Marylki Janta-Połczyńskiej i Frani Bielskiej. Tak więc wypadki światowej walki, jako też i zawiązek ten nowy rodzinny z poprzedzającymi go zabiegami i przysposobieniami tworzył mozaiką wzruszeń radości wesela ale i troski. Lunia po ślubie z mężem osiadła w Szczepicach pod Kcynią, które jej mąż w zastępstwie swego brata, który był w Anglii jako więzień internowany, zarządzał. Nie mieliśmy wtedy najmniejszego wyobrażenia, że i tutejsze nasze kresy ulegną losom zawistnych walk. Używaliśmy więc całą naszą swobodą, aby w rodzinnym kole przez wzajemne odwiedzanie się, czy to w Wysoce, Komierowie, Nieżychowie, Szczepicach, Ateczyźnie przytłumić lub zagłuszyć obawy, które wojna coraz dłużej trwająca wzniecała, a z drugiej strony w nadziei i z najgorętszymi życzeniami witać wiadomości nadchodzące o ruchu naszym narodowym, dążącym do wolnej, niepodległej Polski. Przypominam sobie jeszcze dziś z wzruszeniem te chwile, w których Warszawa witała twórcę legionów Piłsudskiego, jeszcze wtedy mało znanego i cenionego. Sam bawiąc wtedy w Warszawie w celu wyrobienia bliższej do nas miejscowości dla urzędowania dla Tomasza, miałem sposobność oznaki życia politycznego i jego wrzenie bliżej poznać. Skład tego życia uformował się w kołach polskich i niemieckich dyplomatyzujących ze sobą. W jednym i drugim obozie, reprezentowane były dobitnie się zaznaczające tak prądy zachowawcze jako też i radykalne. Obóz niemiecki a raczej pruski, bo się składał po największej części z żywiołów prusko-junkierskiej biurokracji, miał pozory i o nie się starał pewnej lojalności dla nas. W gruncie rzeczy jednakowoż, myśl wytężona tej kasty ludzi dążyła do wyzyskania terenu tak politycznie jak i materialnie. Zapoznawszy się bliżej z wybitniejszymi przedstawicielami tego obozu, których już po części lub ich krewnych z życia mego parlamentarnego osobiście znałem, zaprosiłem na śniadanie w hotelu Bristol, który mi Konstanty Komierowski w świetny sposób kulinarnie urządził. Byliśmy wtedy w równej liczbie tak Polacy jak Niemcy, około 20 osób zebrani. Wyniosłem z rozmów przekonanie, że prusacy tylko tak dalece chcieli nam ufać, o ile siłami naszemi ich wesprzemy w walce przeciw aliantom. O przebiegu tej walki stawiali horoskop dla nich bardzo pomyślny, a pomyślność tę zależną robili od przeprowadzenia jak najostrzejszej walki łodziami podwodnymi. Dla zapewnienia jednakowoż na każdy wypadek sobie tyłów na wschodzie, zdawało im się pożytecznym i ruch wojskowy, który się u nas samodzielnie zaznaczał w pewnym stopniu uwzględnić. Dozwolono więc w tym samym hotelu na wieczorne zebranie się oficerów polskich. I ja także tam poszedłem i był dla mnie wzruszający obraz widzieć około 180 naszych wojaków, przybyłych z Ameryki, Rosji, z pruskiej armii, z austriackiej itd. Wygłoszono wtedy tam rozmaite toasty, w których brzmiała nuta doznanych krzywd przeszłości, przebiegu okolicznościowego życia pojedynczych, nadzieje i życzenia dla przyszłej Polski. Obecni pruscy oficerowie niemieccy, od czasu do czasu wchodzili do Sali, przysłuchując się wywodom uczestników.
Cdn.