Z wojennych wspomnień sępólnianina, profesora Edwarda Kowalskiego

Lekarz, który się śmierci nie kłaniał. Część II

Łukasz Jakubowski, 29 styczeń 2015, 08:47
Średnia: 0.0 (0 głosów)
Piekło walki i beznadziejna męka znoszonych do piwnic rannych ucichała na sali operacyjnej, tu nie było miejsca na nic, poza wielkim wysiłkiem osiągniętym skupieniem. Nie myślano o nalocie i barykadach, tylko o tym, co dzieje się w obrębie pola operacyjnego, otwartego brzucha czy klatki piersiowej. Praca była tym trudniejsza, że cały zespół lekarski wiedział, że ranni następni czekają.
Lekarz, który się śmierci nie kłaniał. Część II

Ulica Długa w Warszawie w czasie powstania warszawskiego. Na pierwszym planie widoczne barykady, w tle masywna bryła Pałacu Raczyńskich - obecnie siedziba Archiwum Głównego Akt Dawnych, w trakcie powstania szpital polowy

W poprzednim odcinku zamieściliśmy fragment zeznań Kowalskiego dotyczący jego pracy w centralnym szpitalu powstańczym przy ulicy Długiej w Warszawie. Dzisiaj przedstawiamy ciąg dalszy tej relacji - dokończenie opisu warunków pracy w szpitalu, a także okoliczności jego opuszczenia 2 września, gdy oddziały powstańcze wycofały się kanałami ze Starego Miasta do Śródmieścia. Ranni nie mogli zostać przetransportowani tą drogą, więc zostali na miejscu. Po wkroczeniu okupantów rozpoczęły się masowe egzekucje tych pacjentów, którzy nie byli zdolni do marszu. Kowalski opowiada o morderstwach w szpitalu i w trakcie ewakuacji (na ulicy Wąski Dunaj). Z rąk hitlerowców zginęło wtedy około 430 ludzi. Ocalało około 20.

* * *

Chorych segregowano na dwie grupy. Do pierwszej należeli chorzy, których stan wymagał dużych zabiegów: otwarcie jamy brzusznej, szwy jelitowe względnie resekcja jelit oraz trepanacja czaszki. Jeśli chodzi o zabiegi klatki piersiowej — wykonywano jedynie zeszycia otwartych ran. Zabiegów takich, jak uszkodzeń nerek, śledziony czy wątroby w tych warunkach nie można było wykonać. Do drugiej grupy należeli ranni, którzy wymagali mniejszych zabiegów, a więc: amputacje i agzartykulacje kończyn, pierwotne szwy, opatrunki gipsowe, zakładanie szyn. Każda z 2 „sal” (do dużych i mniejszych zabiegów) posiadała swój zespół operacyjny, który pracował dzień i noc bez wytchnienia.

O pracy tej trudno mieć jakiekolwiek wyobrażenie, warunki zaprzeczały najskromniejszym wymaganiom sanitarnym. „Sale operacyjne” mieściły się w dwóch malutkich piwnicach, które trzęsły się od wybuchów bomb i obstrzału artylerii. Tynk z sufitu opadał nieraz na pole operacyjne. Światło, jakim rozporządzaliśmy, były to świece, częstokroć jedna świeczka trzymana nad raną. Wodę z narażeniem życia (wszystko zresztą tu było z narażeniem życia) czerpano w jakichś niezasypanych studniach i przynoszono w otwartych kubłach. Siostra Marta czyniła nadludzkie wysiłki, aby wysterylizować sobie narzędzia chirurgiczne i bieliznę operacyjną. Z uporem i wytrwałością przygotowywała jeden komplet za drugim, wiedząc, jak odpowiedzialna jest jej rola.

Piekło walki i beznadziejna męka znoszonych do piwnic rannych ucichała na sali operacyjnej, tu nie było miejsca na nic, poza wielkim wysiłkiem osiągniętym skupieniem. Nie myślano o nalocie i barykadach, tylko o tym, co dzieje się w obrębie pola operacyjnego, otwartego brzucha czy klatki piersiowej. Praca była tym trudniejsza, że cały zespół lekarski wiedział, że ranni następni czekają. Chory, którego jeszcze pod narkozą wynoszono z sali operacyjnej, nie miał już kontaktu z chirurgiem, układano go na ziemi jednej z sal szpitala pod opieką innych lekarzy i sanitariuszek. […]

Były naturalnie prowadzone książki operacyjne. Spaliły się przed przybyciem Niemców. Pamiętam, że liczba operacji na obu salach wynosiła około 1000 przez ten miesiąc (do 1 września).

[…] Jest 1 września. Oddziały AK przedostały się makabrycznym pochodem przez kanały do Śródmieścia, nieduża grupa przedarła się górą (z kilkudziesięciu prawie 90% zginęło). Z naszego zespołu ja byłem jedynym lekarzem, który pozostał na miejscu. Miałem ze sobą swoje siostry i felczerów. Został też nasz ksiądz, ks. J. Rostworowski. Dziwna cisza gorzej szarpała nerwami niż huk walki, do której byliśmy przyzwyczajeni.

W sobotę rano Niemcy wkroczyli na teren szpitala. Było wtedy na Długiej przeszło 500 rannych osób i około 50 osób personelu. Całemu personelowi kazano wyjść na podwórze. Koło mnie stał ks. Rostworowski. Niemcy kazali nam klęczeć. W tej pozycji zaczęło się przesłuchanie. „Czy to szpital bandycki?” wszystkie pytania kręciły się koło tego. Nie było żadnej możliwości ukrycia faktów, ranni leżeli w niemieckich ,,tygrysach”, w bluzach, które AK zdobyło dla swoich żołnierzy w ataku na magazyny na Stawkach.

Broniliśmy się w najprostszy sposób: jako lekarz i wykwalifikowany personel szpitalny jedynym naszym obowiązkiem było przyjść z pomocą każdemu rannemu, niezależnie, kim by ten ranny był lub co robił. Niemcy wysłuchawszy naszej obrony (wszystko na klęczkach) kazali nam zostać i kontynuować pracę. Byliśmy zadowoleni, chodziło nam przecież tylko o to, by być z chorymi i robić swoje. Ranni napływali niekończącą się koleją. Pracowałem bez chwili przerwy do 12.

O 12. zjawił się znów Niemiec i kazał mi się niezwłocznie wynosić na podwórze. Pokazałem mu rannych czekających na zabiegi, nic nie pomogło. Złapaliśmy trochę narzędzi i wyszliśmy z naszych „sal operacyjnych”. Na podwórzu była zebrana większa część personelu sanitarnego i około 50 lżej rannych, którzy mogli się wywlec ze szpitala, razem około 100 osób. Czekając na rannych, którzy zbierali się koło mnie, słyszałem serie strzałów i strzały pojedyncze. Nie zdawałem sobie sprawy z tego, co one oznaczają. Nawet najstraszniejsze doświadczenia lat okupacji nie mogły mnie przekonać, że istnieją ludzie, którzy od łóżka do łóżka idąc rozstrzelali ciężko rannych.

Sformowano nas w pochód. Szliśmy dużą grupą przeczuwając już losy tych rannych, którzy zostali na Długiej, my zdrowi nieśliśmy i podtrzymywaliśmy rannych, wierząc, że może w ten sposób zdobędziemy dla nich szansę ratunku. Niosłem na rękach ranną dziewczynę i patrzyłem na nasz makabryczny pochód. Widziałem ludzi wyczerpanych do ostatka z obandażowanymi głowami i kończynami, wlekących za sobą ciało w skurczach bólu z wyrazem półbłędnym od strachu. Ogipsowane kończyny i kończyny na szynach ciągnęli w ostatnim wysiłku. Będąc lekarzem nie rozumiałem, jak ci poranieni ludzie są w stanie się poruszać. Niemcy bili i kopali chcąc przyspieszyć tempo tego makabrycznego marszu. […]

Przy ul. Wąski Dunaj zatrzymano nas. SS-man znów miał do nas mowę, która polegała na straszliwym wymyślaniu nam od świń i bandytów itp. Ohydna mowa skończyła się wybraniem [spośród] ciężko rannych około kilkudziesięciu. Wydarto nam po prostu rannych, tych wszystkich, którzy nie mogli iść o własnych siłach dość szybko. Rannych tych ten SS-man wprowadził na ulicę Wąski Dunaj. Słyszeliśmy serię strzałów. Teraz nikt już z nas nie miał wątpliwości, co te strzały oznaczały. […]

Na pl. Zamkowym zatrzymano nas znowu. Znów mowa, znów bandyci i inne okropne wyzwiska, słuchaliśmy obojętnie. Wtem zwrócił się do nas z zarzutem, że lekarze polscy znęcali się nad rannymi Niemcami, którzy wpadli w ręce powstańców. Wściekłość mnie szarpnęła. Pamiętałem niejednego Niemca na naszym stole operacyjnym, traktowaliśmy go, jak każdego rannego. Wystąpiłem z szeregu i powiedziałem im to dobitnie po niemiecku. SS-man zdziwiony, że śmiałem się odezwać, patrzył na mnie w osłupieniu, a po chwili doszedł do mnie i kopał mnie z całych sił. Po chwili zjawił się inny oficer niemiecki i znów miał mowę. Tym razem mowa była bardzo uprzejma, a celem jej było zwrócenie się do nas o pomoc dla naszych rannych. Wziąłem na ręce ciężko ranną i powędrowaliśmy na ul. Bednarską. Jeszcze raz zawróciłem na pl. Zamkowy po ciężko rannego, który czekał na mnie.

Kiedy przybyłem z powrotem na ul. Bednarską, nie było już mojej grupy. Czekał na mnie ten sam SS-man. Zaczęło się 2-godzinne przesłuchanie. Niemiec był wybitnie inteligentny i doskonale orientował się w życiu podziemnym kraju. Pytania jego dotyczyły najróżniejszych dziedzin. Pytał więc naturalnie „Ile wojska było na Starówce?” „Jakie dowództwo?” Dokładnie sondował mnie na temat tła politycznego powstania, zresztą miał doskonałe wiadomości z wszystkich tych dziedzin. Sam o sobie mówił, że był przyjacielem Kutschery.

Najbardziej intrygowało [go] zagadnienie, dokąd i jak opuściły oddziały wojska Stare Miasto. Niemcy myśleli, że wojsko przeszło tunelem pod Wisłą. Tunel taki był projektowany w 1905 r. i o projekcie tym Niemcy wiedzieli. Gdy po 2 godzinach SS-man uwierzył, że nic nie wiem o tym, co się działo, gdyż całe moje pole widzenia ograniczało się do pola operacyjnego, dał mi spokój i zakończył badanie dyskusją światopoglądową i filozoficzną.

Jeśli chodzi o mnie, było mi obojętne, co ze mną zrobią, chciałem jedynie, aby mi pozwolili być lekarzem w pewnym obozie koncentracyjnym, do jakiego trafię. Oficer obiecał mi to. Zorganizowałem zaraz grupę sanitarną z 8 sanitariuszek AK i jednego felczera. Do grupy naszej dołączyło się jeszcze około 10 osób cywilnych ze Starówki i całą tę grupę oficer SS-man zaprowadził do siedziby żandarmerii polowej na ul. Ossolińskich nr 4. […]

Ciąg dalszy nastąpi

Komentarze do artykułu
Dodaj komentarz
Najczęściej czytane
5 października 2013 r. w Gdańsku zmarł Henryk Napieralski, gorący...
Na początku 1945 r., kiedy front przekroczył linię Wisły, a wojska...
Była bardzo pracowita i kochała pomagać innym. Swoją dobrocią,...
Najwyżej oceniane
Była bardzo pracowita i kochała pomagać innym. Swoją dobrocią,...
Czasami trzeba czekać wiele, wiele lat, żeby poznać swoje prawdziwe...
5 października 2013 r. w Gdańsku zmarł Henryk Napieralski, gorący...