Rozmowa z olimpijczykiem

Pieniądz przysłania wszystko

Piotr Pankanin, 17 lipiec 2011, 15:10
Średnia: 0.0 (0 głosów)
W więcborskim ośrodku wczasowym ,,Tęcza”, z dala od wielkomiejskiego zgiełku wypoczywa Jerzy Kowalski - lekkoatleta, olimpijczyk z Rzymu, wielokrotny rekordzista Polski w biegu na 400 m, członek znakomitych sztafet 4x400 m m.in. ze Stanisławem Swatowskim i Andrzejem Badeńskim.
Pieniądz przysłania wszystko

Jerzy Kowalski

– Jakie wrażenia? Czy Więcbork potrafi zauroczyć znakomitego sportowca, co to pół świata zjechał?

– Oj tak, to bardzo urokliwy zakątek Polski. Piękne położenie, jezioro, las no i ten porządek. Miasto jest bardzo czyste i chyba niesłuszna jest krytyka burmistrza, jaką wyczytałem wczoraj na łamach jednej z gazet. Także położenie „Tęczy” jest niezwykle urocze.

– W ten niepowtarzalny krajobraz od kilku dni wpisuje się cząstka słynnego Wunterteamu.

– Wunderteam? Kto dziś pamięta o polskiej potędze lekkoatletycznej? Czasy się zmieniły. Nasze pokolenie wymiera, a młodzież kompletnie nie zna tego pojęcia. To rzeczywiście kawał pięknej historii naszego sportu.

– Co wówczas motywowało do uprawiania sportu na tak wysokim poziomie?

– Przede wszystkim chęć zwiedzania świata. Sport był jedyną możliwością przekraczania granic i to bez legitymacji partyjnej. Dobrze wspominam tamte czasy, zwłaszcza gdy patrzę na współczesnych sportowców. Może tak już musi być, ale pieniądz przysłania wszystko. Kiedyś, gdy byłem zastępcą szefa „Zawiszy”, szukałem na kompanii sportowej jednego z zawodników i nikt nie wiedział kto to jest. Nie ma więzi, a przecież w czasach, gdy ja uprawiałem sport, to znaliśmy się tam wszyscy. Zimą kibicowaliśmy koszykarzom i bokserom, a latem oni nam. Cóż powiedzieć? Czasy się zmieniły i nie ma na to rady. Szkoda.

– W tamtych latach lekkoatletyką interesowała się cała Polska. Byli świetni sportowcy, świetne wyniki. Odbywały się słynne mecze lekkoatletyczne.

– Tak. W 1958 roku pamiętny mecz Polska - USA na stadionie X-lecia zgromadził 100 tysięcy widzów. Dobra pozycja polskiej lekkoatletyki odzwierciedlała ówczesny centralny system szkolenia, tzw. piramidę. Na obozie wiosennym w Spale było tysiąc lekkoatletów. Z tej masy wybierano najlepszych i to cała filozofia ówczesnej potęgi. Teraz trener ma 2-3 zawodników, w tym jednego dobrego, i to jest jego grupa szkoleniowa. Skąd ma się wziąć wynik?

– To były czasy lekkoatletycznej prosperity, wspierane publicznymi pieniędzmi. Wtedy sport miał ich więcej.

– Nie zgadzam się. Teraz w polskim sporcie jest bardzo dużo pieniędzy. Są jednak źle wykorzystane. Jak patrzę na bydgoskie podwórko, to muszę stwierdzić, że ogromna ilość pieniędzy zostaje po prostu wyrzuconych. Mam na myśli rozmaite transfery zawodników o wysokich aspiracjach, znacznie przerastających umiejętności. Są piłkarze, nie twierdzę, że tylko oni, którzy ledwie potrafią kopnąć piłkę, a już by chcieli jeździć ferrari. To gnębi nasz sport.

– Za Wunterteamu, jak nazwali was - ludzi Jana Mulaka - Niemcy, po dwóch latach europejskiej hegemonii, obowiązywała katorżnicza praca. To niedobry temat dla dzisiejszej młodzieży.

– Uprawialiśmy sport dla przyjemności, nie dla jakichkolwiek korzyści finansowych. Owszem, później były jakieś stypendia, etaty. Najważniejszy jednak był klimat: obozy, ogniska, zgrupowania, koledzy koleżanki i atmosfera wspaniałej rywalizacji. To ceniliśmy najwyżej. Na tej bazie, kraszonej głównie zwyczajną radością, rodziły się bardzo dobre wyniki.

– No właśnie, jak to w Pańskim przypadku było?

– Moja kariera zaczęła się za namową nauczyciela wf. w Mątwach pod Inowrocławiem. W technikum przy zakładach sodowych odbywała się tam wielka spartakiada szkolna. Powygrywałem wszystkie biegi od 100 do 800 m, skupiając na sobie uwagę trenera Zbigniewa Kwiatkowskiego. I tak to się zaczęło. Potem służba wojskowa w „Zawiszy” i Igrzyska Olimpijskie w Rzymie w 1960 r.

– Trudno uwierzyć, że aż takie to proste. Wrażenia z olimpiady tkwią pewnie cały czas?

– To tak dawno było. 400 m skończyłem na ćwierćfinale przegrywając awans o grubość gazety. Sztafetę 4x400 z Edwardem Bożkiem, Bogusławem Gierajewskim i Stanisławem Swatowskim zakończyliśmy na półfinale. 400 m wygrał Davis Otis w tym samym czasie 44,9 s, co Carl Kaufmann. Olimpiada jest przeżyciem pozostającym w pamięci do końca życia.

– Sport był wtedy czysty?

– Podejrzewam, że był wspomagany. Przecież Kaufmann, przystojniacha zresztą niebywały, biegał na moim poziomie, w granicach 46 s. I co, na olimpiadzie robi taki skok? To jest niemożliwe. Otis to co innego. Był Murzynem, a zatem miał naturalne predyspozycje, które wykorzystał zrównując się w finale
z prowadzącym bieg Carlem. Wspominam inne wielkie nazwiska, jak choćby czterokrotnego mistrza olimpijskiego, amerykańskiego dyskobola Ala Oertera czy niemieckiego sprintera Armina Hary’ego.

– Pańskie pokolenie uprawiając sport myślało również o przyszłości, o ścieleniu sobie własnego łoża.

– Owszem, każdy z nas, z pewnymi wyjątkami, uczył się, studiował, pracował. Wielu wybitnych sportowców po zakończeniu kariery zajmowało z powodzeniem eksponowane stanowiska. Niekoniecznie za medale, lecz za merytoryczne przygotowanie poparte gruntownym wykształceniem. Ja skończyłem AWF, byłem trenerem, kierowałem lekkoatletyką
w „Zawiszy”, ale oprócz tego miałem dwa inne zawody. Ostatecznie, pomimo emerytury, zostałem przy sporcie. Obecnie w bydgoskim „Chemiku” jestem sekretarzem zarządu angażując się jednocześnie w pracę sekcji siatkówki.

– Bydgoski sport, w tym także, a może zwłaszcza, lekkoatletyka praktycznie nie odgrywa żadnej roli nawet w kraju. Wspaniała historia, piękny stadion, czasami znaczące zawody, lecz nie ma zawodników.

– Jest parę rodzynków, ale kupionych. Okazuje się, że w Bydgoszczy tylko „Zawisza” za wojskowy etat może stworzyć dobre warunki do lekkoatletyki . Niestety, stare wzorce wypracowane m.in. przez Edmunda Mileckiego, choćby liceum sportowe, przestały funkcjonować. Inna rzecz, że młodzież do sportu już się nie garnie. Obozy sportowe przestały być atrakcją.

– Spotkaliśmy się ćwierć wieku temu w Sępólnie, też znak czasu, w nieistniejącym ośrodku sportowym pełnym lekkoatletów, koszykarzy, wioślarzy, kajakarzy, hokeistów, ciężarowców.

- Pamiętam, jedliśmy dobre ryby. To były fajne czasy. W ośrodku tętniącym życiem, powstałym także z inicjatywy Edmunda Mileckiego, szefa Wojewódzkiej Federacji Sportu, rodziły się prawdziwe talenty. Szkoda, że, tak jak wiele pięknych inicjatyw, nie przetrwał do dzisiaj.

– Zatraciliśmy model szerokiego szkolenia sportowego. To jest niewątpliwie mankament, który ludziom związanym ze sportem doskwiera, zwłaszcza gdy „nasi” przegrywają. Wracajmy lepiej na więcborski grunt.

– Słusznie. Jesteśmy tutaj z żoną i wnukiem pierwszy raz. Byliśmy na Wzgórzu św. Katarzyny, przystanęliśmy nad mogiłą kpt. Emila Cuprysia. Jesteśmy zauroczeni Więcborkiem. Musimy tu wrócić przynajmniej jeszcze raz. Obiecałem to wnukowi.

– Zatem do zobaczenia za rok.

Rozmawiał Piotr Pankanin