Pociągiem do nieba

Łukasz Jakubowski, 16 styczeń 2014, 13:46
Średnia: 5.0 (1 głosów)
Czasami trzeba czekać wiele, wiele lat, żeby poznać swoje prawdziwe imię
Pociągiem do nieba

Węgierska rodzina Elżbiety Gregorich poznana w 1965 roku

Pociągiem do nieba

Mała Elżbietka przed domem sąsiadów w Ruskim Brodzie

Czego nie powinny oglądać dzieci?

Wojna nie kończy się, gdy milkną działa. Zamaszyste podpisy na aktach kapitulacji, na umowach pokojowych, na międzynarodowych rezolucjach również jej nie kończą. Po prostu wojny nie kończy się urzędowo, jak nieudanego małżeństwa. Papier to tylko papier. Psychika nie trawi papieru.

Elżbieta Gregorich urodziła się w czerwcu 1939 roku. Rok wcześniej jej mama wyruszyła z wsi Ruski Bród w Kieleckiem do pracy w Niemczech. Tam poznała przystojnego stolarza z miasteczka Olmod na Węgrzech, Józefa Gregoricha. Pomiędzy młodymi zaiskrzyło. Postanowili zamieszkać razem w Polsce. Józef został przyjęty w Ruskim Brodzie jak swój, więc Gregorichowie pewnie żyliby sobie spokojnie nikomu nie wadząc, gdyby we wrześniu, 3 miesiące po urodzinach kochanej Elżuni, nie wybuchła wojna. Los zakpił sobie z ludzi fundując wszystkim jak leci, dzieciom i dorosłym, lekcję pamiętaną do końca życia. Pani Elżbieta nie lubi o tym opowiadać. Przecież 6- letnie dziecko powinno pamiętać smak ulubionych lodów, rodzinne wycieczki nad wodę, tatę uczącego jeździć na rowerze, odświętne niedzielne msze. Cokolwiek, byle nie groźnych panów wydających komendy po niemiecku, byle nie huk bomb.

W lipcu 1941 roku rodzinę Gregorichów wysłano na przymusowe roboty do Niemiec. Do Polski Pani Elżbieta wróciła już bez ojca. W sierpniu 1942 roku Józef został zastrzelony na oczach rodziny przez niemieckich żandarmów. Ponieważ aresztowano mamę, przez miesiąc małą Elżunią opiekowały się siostry zakonne. Powrót do kraju okazał się przejściem z deszczu pod rynnę. Przez Ruskie Brody przechodziła linia frontu. Nie było mowy o dotarciu do wsi. Pozostawało jedynie ukryć się i czekać, aż wojsko ruszy dalej. – Gdy żołnierze odeszli na zachód, okazało się, że ze wsi zostały same kominy. Ze 150 domów ocalało 9 – opowiada poruszona p. Elżbieta Gregorich, i po chwili dodaje: – To było straszne. Nie do opisania, co myśmy przeszli... Krótko po wojnie mama pani Elżbiety wyszła za wdowca z pobliskiego Kacprowa. Wydawać by się mogło, że walizki wreszcie na dobre powędrują głęboko do szafy. Nic bardziej mylnego - nowe władze na obszarze Kacprowa i okolicznych wsi zaplanowały sobie poligon. Cóż, rodzina spakowała swój dobytek i wyruszyła w drogę do Iłowa na Krajnie, gdzie od jakiegoś już czasu gospodarzył dziadek 10- letniej wówczas Elżbietki. Po dekadzie na wariackich papierach (dosłownie wariackich), pojawiła się długo oczekiwana stabilizacja.

Ludzie tego pokolenia wojnę noszą w sobie. Oswajają ją lepiej albo gorzej, ale pozbyć się na dobre nie potrafią. Są wśród nich tacy, którzy nie ubiorą niczego w pasy, bo to kojarzy się z obozem. Pani Elżbieta z kolei alergicznie reaguje na mężczyzn w mundurach. – Nawet jak gdzieś widziałam leśniczego w mundurze, to się bałam. Najchętniej zaraz w mysią dziurkę bym się schowała – wspomina.

Papier to papier. Rozporządzeniem czy decyzją administracyjną można było odbudować most albo mianować urzędnika. Spokój ducha i zaufanie do drugiego człowieka to już była wyższa szkoła jazdy. Tutaj na nic się zdają paragrafy, tutaj prawo ludzkie nic nie pomoże. Trzeba oddać cesarzowi co cesarskie, a Bogu co boskie. Co Bóg złączył, a człowiek ważył się rozerwać, to Bóg tylko naprawić potrafi.

 

Pociągiem do nieba

Pani Elżbieta szybko wyszła za mąż i urodziła trójkę dzieci. Prędko poznała, czym jest ciężka praca. Sama będąc jeszcze dzieckiem zaczęła pomagać rodzicom w gospodarstwie. W dalszym ciągu prześladował ją jednak pech. Nie dawały o sobie zapomnieć wspomnienia z przeszłości. Żal za straconym dzieciństwem i tęsknota za ojcem jakoś tak leżały na sercu ciężkie niczym kamień. Nie pozwalały oddychać pełną piersią, dusiły człowieka od wewnątrz. Wówczas nie tylko sytuacja materialna była ciężka. Ludzie walczyli z własnymi demonami, uczyli się na nowo co to znaczy kochać, co to jest przyjaźń. Także emocjonalnie były to trudne lata. Małżeństwo zamiast wyjściem okazało się pułapką. Jednocześnie ciągle żywa była pamięć o rodzinie ze strony ojca, mieszkającej na Węgrzech. Myślenie o niej stanowiło odskocznię od trudów codzienności. Wreszcie w wieku 20 lat dziewczyna zdecydowała się napisać list do brata ojca, Janosza, na jego przedwojenny adres. Mijały dni i miesiące, a odpowiedź nie nadchodziła. Dopiero po 7 latach kuzynka Irenka natknęła się na ten list w jakiejś książce u swoich rodziców. Poszła z nim do siostry ojca pani Elżbiety. Obie znalazły kogoś jako tako znającego polski, i odpisały. – Co to była za radość! Do dzisiaj pamiętam ten list – mówi wzruszona pani Elżbieta. Serce biło jak oszalałe. Na dodatek kuzynki gorąco zapraszały ją do odwiedzin. Pragnienie wyjazdu w rodzinne strony ojca w końcu mogło się urzeczywistnić. To było jak sen; był 1964 rok.

Perspektywa podróży na Węgry dodawała Elżbiecie Gregorich skrzydeł. Dodatkowa praca sezonowa pozwoliła odłożyć nieco pieniędzy na wyjazd. Dzięki dobrym ludziom udało się wymienić uciułane złotówki na forinty i wyrobić wkładkę paszportową. Wyjechała z kilkuletnią córką Basią w 1965 roku. O dziwo nie miała problemów na żadnej z przekraczanych po drodze granic. – Najgorsza była droga do Bydgoszczy i potem dalej do Katowic. Okazało się, że moja córka miała chorobę lokomocyjną wspomina dzisiaj z uśmiechem. – Przecież w tych czasach mało kto wiedział o takiej chorobie. Zaczęło się w autobusie. Myślę sobie – Boże, czy będę musiała teraz wrócić? Jak ja tam dojadę? No ale dojechałyśmy do Bydgoszczy. Nigdy wcześniej tam nie byłam, ale jakoś idąc za ludźmi trafiłyśmy na dworzec kolejowy. W pociągu do Katowic czekało nas to samo, co w autobusie. Jeszcze nie było wolnych miejsc i całą drogę zmęczona siedziałam z chorą córką na walizce na korytarzu tego pociągu. Jechałyśmy całą noc. W Katowicach taka zmęczona, podłamana i smutna usiadłam na ławce na peronie. Zastanawiam się, co robić, a tu nagle podchodzi do nas taka pani i pyta, czy mam jakiś problem. A ja mówię do niej tak: jadę za granicę, na Węgry. Nie mam miejscówek, to raz. Drugi problem - dziecko mi całą drogę choruje, nie wiem, nie wiem jak ja dojadę tam na miejsce... I wie pan co? Ta pani dała mi dla córki aviomarin. Powiedziała, że powinno pomóc. I pomogło. No co za szczęście! A po chwili powiedziała, że oni też jadą na Węgry. Mieli jechać w 6 osób, a jadą tylko w dwójkę. Ponieważ mieli wykupionych 6 miejscówek, 2 mogli mi odsprzedać. Pamiętam, że po 19 złotych zapłaciłam za te miejsca. No czy to nie jest przeznaczenie? – pyta retorycznie pani Elżbieta, bo nie sposób zaprzeczyć. Ja sam walczę z chorobą lokomocyjną, więc na myśl o gehennie dziewczynki ciarki przeszły mi po plecach. Do tego te miejscówki... – Wspaniale – odpowiadam rozmówczyni, i oboje się uśmiechamy. – Usiadłyśmy w przedziale i zaraz zawiązała się rozmowa. Siedzimy sobie, rozmawiamy, każdy mówi, gdzie jedzie, no to ja też mówię, że jadę na Węgry odwiedzić rodzinę, którą dopiero co odnalazłam. Ale jadę w ciemno - nie znam języka, nie znam trasy, nigdy tak daleko nie jechałam. Znalazła się w tym przedziale rodzina mówiąca po niemiecku i Węgier, który również znał ten język. Jakoś tak się porozumieliśmy przy pomocy tego niemieckiego, i ten pan usłyszawszy moją opowieść powiedział, że skoro tak, to on się nami zaopiekuje. Jechał z nami do końca, do miasta Szombathely przy granicy z Austrią. Pokazałam mu kartkę z adresem, więc wiedział, gdzie chciałyśmy trafić. Na dworcu w Szombathely kupił mi bilet na kolejny pociąg, odprowadził na peron, dopilnował, żebyśmy weszły do odpowiedniego wagonu. W tym drugim pociągu natknęłyśmy się na kolejnego pana, który nam bardzo pomógł. To był konduktor sprawdzający bilety. Rozmawiałam po polsku z córką i okazało się, że ten konduktor zna odrobinę nasz język. To dzięki Polakom wypoczywającym nad Balatonem. Wysiadłyśmy w mieście Koszeg. Konduktor wziął naszą walizkę i przez budynek stacji zaprowadził nas na przystanek autobusowy. Akurat stał nasz autobus, więc powiedział kierowcy, dokąd ma nas zawieźć, i kazał wrzucić 2 forinty do takiej kasy, bo biletów wtedy nie było. Usiadłyśmy zaraz za kierowcą, ale proszę Pana... Ja siedzę jak taka gąska, a za mną ktoś zaczyna do mnie mówić. Jakiś pan mówi do mnie po chorwacku, który jest podobny do polskiego, a ja milczę. Okazało się, że to znajomy mojej cioci Lizy! Poprzedniego dnia ciocia pokazała mu moje zdjęcie, i on mnie poznał. Powiedział, że pochodzi z wioski mojego taty i że właśnie wraca do niej z pracy. Już mnie nie zostawił. Wysiedliśmy razem i zaprowadził mnie prosto pod drzwi domu mojej cioci. Byłyśmy na miejscu. Co za szczęście mnie ogarnęło, przecież to chyba pan Bóg za rękę nas prowadził! Całą noc jechałam do Katowic, i potem dalej cały dzień i kolejną noc, zanim zmęczone, ale bardzo szczęśliwe dotarłyśmy do celu. Tak bardzo chciałam, i udało się. Nic a nic się nie bałam.

Wieczorem w domu przeglądam mapę. W internecie szukam zdjęć z okolic Olmod. Gdy odnajduję na mapie miasto, własnym oczom nie wierzę - toż to niemal sama granica z Austrią! Ni w ząb nie potrafię zrozumieć, jak władze pozwoliły tam pojechać Pani Elżbiecie. Na wyciągnięcie ręki był zgniły Zachód. Było go czuć zza żelaznej kurtyny. Promieniował na węgierską stronę. Zadbane uliczki, życzliwi i weseli ludzie, tokaj zamiast wódki na stole - to wszystko robiło wrażenie na kobiecie spędzającej większość czasu w gospodarstwie w Iłowie. Pobyt planowany początkowo na dwa tygodnie przedłużył się do miesiąca, ale jak wspomina nasza bohaterka. – Gdybym pojechała ze wszystkimi dziećmi, to bym tam została na zawsze. U mojej rodziny na Węgrzech czułam się jak w niebie. Objechałyśmy całą familię rozsianą po kraju i wszędzie przyjmowano nas z taką radością, otwartością, szczęściem. Byłam taka wzruszona...

 

Pan Bóg nierychliwy...

Ech, smutno było wracać. Po powrocie serce ciągle wyrywało się do Olmod. Mimo że na pozór nic się nie zmieniło, w rzeczywistości życie Pani Elżbiety zmieniło się diametralnie, uległo gruntownej przebudowie. Wśród Madziarów poczuła wreszcie, że żyje. Przyjęli ją tam jak swoją - czule i ciepło. Poczuła się Gregorichową, jak się zowie. Zawsze była świadoma, że czegoś jej brakuje, że nie do końca jest sobą. Jakoś instynktownie, podskórnie czuła, że na Węgrzech wszystko się wyjaśni i nabierze sensu. Istotnie - pobyt w ojczyźnie ojca ukoił te miejsca wcześniej niespokojne. Otoczona opieką krewnych odkryła na nowo i poczuła swojego tatę. Spełniona i podbudowana jakoś tak bezwiednie, samoczynnie, podświadomie zamknęła smutny rozdział swego życia. Rozliczyła się z przeszłością i szczęśliwie skoncentrowała na tym, co jest. Bywało jeszcze ciężko, ale nie zeszła z obranej drogi. Koniec końców, kto zbytnio spogląda w przeszłość, tego znienawidzi przyszłość.

Pani Elżbieta znalazła siłę, żeby odejść od męża. Ułożyła sobie życie w Kawlach. Nie pozwoliła rozluźnić się więzom powstałym podczas wizyty. Jeszcze trzykrotnie wyprawiała się w odwiedziny do swojej nowej-starej rodziny na Węgrzech. Doszło do tego, że Koszeg i Szombathely zna jak własną kieszeń. Lata lecą, ale marzenia się nie zmieniają. – Jeszcze raz chciałabym wybrać się do Olmod. Chciałabym żeby dzieci z wnukami mogły tam pojechać i zobaczyć to wszystko, no i wielkim marzeniem jest też, żeby wreszcie odwiedzili mnie w Kawlach krewni z Węgier. Do tej pory w Polsce odwiedziła mnie tylko kuzynka Matylda. Spotkałyśmy się w Częstochowie. Wtedy u nas półki w sklepach były puściutkie, i wiedząc o tym kuzynka przywiozła od siebie całą ogromną torbę wypchaną jedzeniem. Bardzo się tym wzruszyłam.

Mimo wieku, pamięci mojej rozmówczyni można tylko pozazdrościć. Niczym z rękawa sypią się anegdoty i zawiązują nowe, ciekawe wątki. Bo to przecież i trzy dalsze wyprawy nad Balaton, i eskapady do Wilna, Lwowa, do Anglii i na Słowację. To życiorysy tylu osób splatające się w fascynujący sposób i w pasjonujących okolicznościach. No, ale takie właśnie jest życie. – Pan o tym wszystkim napisze? Tego jest strasznie dużo, tyle szczegółów...– pyta zatroskana w pewnym momencie. – Nie, z pewnością nie. Gazety by nie starczyło – wyjaśniam zgodnie z prawdą. Siedzimy przy kawie i dumamy sobie nad wyprawą po węgierskie złote runo. Ile przeszkód trzeba było pokonać? Eskapada nie mogła się udać. Gdyby w chociaż jednym momencie coś poszło nie tak, z wyjazdu byłyby nici. A przeszkód było w bród, bo to: schowany list (i 7 lat czekania), forinty (a kantorów nie było), wkładka paszportowa (a za granicę mało kogo puszczali), choroba lokomocyjna (a kto by przypuszczał?), brak miejsc w wagonach (a piechotą się nie dojdzie), bariera językowa (a bez języka w gębie ani rusz!), kilka granic do przekroczenia i patrole przygraniczne w Olmod (a granice demoludów strzeżone zazdrośnie niczym tajemnice alkowy), ograniczone fundusze (więc na fałszywe kroki pieniędzy brakowało), trasa będąca wielką niewiadomą (a nie wiedząc co, gdzie, kiedy, i jak, problemy mnożą się jak króliki i rosną do olbrzymich rozmiarów). Mimo to jakoś się ułożyło. W odpowiednich chwilach pojawiali się odpowiedni ludzie. Na planszy do gry co rusz ktoś kostką wyrzucał naszej bohaterce szóstki. Jak to możliwe? Patrzę na Panią Elżbietę i myślę sobie tak:

Spokój ducha i zaufanie do drugiego człowieka to już wyższa szkoła jazdy. Tutaj na nic się zdają paragrafy, tutaj prawo ludzkie nic nie pomoże. Trzeba oddać cesarzowi co cesarskie, a Bogu co boskie. Co Bóg złączył, a człowiek ważył się rozerwać, to Bóg tylko naprawić potrafi. A ten, chociaż nierychliwy, bywa sprawiedliwy. Trzeba jedynie dać mu (i sobie) szansę.