Więcbork

Półtorej godziny reanimowali karetkę

Robert Lida, 10 sierpień 2017, 09:52
Średnia: 0.0 (0 głosów)
Do jednego pacjenta przyjechały trzy karetki. Pan Franciszek wymagał natychmiastowego transportu do szpitala w Bydgoszczy. Niestety, gdy tam dotarł, było za późno. Zdaniem świadków, obsługa karetek doskonale radziła sobie z czynnościami ratowniczymi, ale nie wiedziała, jak uruchomić niesprawny samochód. Mało tego, w jednej z karetek miały być połamane nosze. Dziś, zgodnie z obietnicą, wracamy do smutnej historii, która wydarzyła się 10 lipca przed domem na ulicy Wandy Wasilewskiej w Więcborku.
Półtorej godziny reanimowali karetkę

Trwa walka o ludzkie życie i o uruchomienie karetki

Było późne popołudnie. Pan Franciszek, mężczyzna w sile wieku (59 lat), siedział na ławce przed domem. Jego syn, który wrócił właśnie z pracy, zauważył, że coś dziwnego dzieje się z ojcem. Pan Franciszek powiedział, że boli go głowa i wziął tabletkę. Chwilę później osunął się na ziemię. Wezwano pogotowie. Po przyjeździe na miejsce ratownicy wnieśli mężczyznę do karetki i przebadali. Od razu podejrzewali wylew. Otrzymali dyspozycję przewiezienia pacjenta do szpitala w Bydgoszczy, gdzie znajdują się specjalistyczne oddziały zajmujące się takimi przypadkami. Niestety, karetka nie odpaliła. – Po przekręceniu kluczyka wszystkie kontrolki zaczęły przygasać. Łatwo było się domyślać, że to akumulator. Panowie z karetki odpowiedzieli, że to niemożliwe, bo samochód niedawno wrócił z generalnego przeglądu. Powiedziałem, że mam porządne przewody rozruchowe, podłączymy akumulator do innego i zaraz odpalimy samochód. Na to padła odpowiedź, że wszystko jest OK i to nie ta przyczyna, a za chwilę przyjedzie karetka z Sępólna z lekarzem i wtedy będą dalej działać. W międzyczasie pojechałem swoim samochodem po paliwo, ponieważ chciałem też jechać do Bydgoszczy. Kiedy wróciłem, podjechała druga karetka. Przy pomocy jakichś cienkich kabli, chyba z Biedronki, podłączyli akumulatory z obu samochodów. Okazało się, że to nie ten akumulator. W tych samochodach są dwa akumulatory. Jeden na silnik, a drugi na „budę”. Podłączyli ten drugi. Okazało się, że pod maską jest akumulator na „budę”. Przyniosłem swoje przewody. Podłączyliśmy, a samochód jak nie palił, tak nie palił. Pan z drugiej karetki powiedział: „Widzisz, to, że jesteś młodszy, nie znaczy, że mądrzejszy”. W końcu przyjechała trzecia karetka. Kierowca od razu powiedział, że to nie ten akumulator. Dopiero on właściwie podłączył akumulatory. Samochód odpalił, ale ojca przerzucono do tej trzeciej. Nie chcieli go wieźć tą pierwszą, ponieważ były w niej połamane nosze. Chodziło o jakieś mocowania tych noszy – relacjonuje Dawid Bąk, syn pana Franciszka. Świadkami tych żenujących scen byli sąsiedzi. To normalne, że w takiej sytuacji obok pojawiają się sąsiedzi, tym bardziej że jest to ulica „bliźniaków” i wszyscy mieszkają tutaj praktycznie przez ścianę.
Świadkowie mówią również, że obsługa karetki nie wiedziała, jak otworzyć maskę samochodu. Przy jej otwieraniu nie odbezpieczono rygla i przez to wygięto zawias, dlatego były problemy z jej zamknięciem. Próbowano ją prostować i naciągać, aby tylko samochód mógł pojechać.
Pacjent w końcu trafił na specjalistyczny oddział, ale lekarze orzekli, że jest to silny wylew i nie dawali rodzinie nadziei. Pan Franciszek zmarł. Akcja przed jego domem trwała około półtorej godziny. Lekarze mówią, że w przypadku wylewu najważniejsza jest pierwsza godzina. Jeśli w tym czasie pacjent trafi do szpitala w Bydgoszczy, ma ogromne szanse. Tam jest odpowiedni sprzęt i znakomici fachowcy. Pan Franciszek nie miał tego szczęścia. Zawiódł nie tylko głupi akumulator, ale zawiedli też ludzie. Przecież to jest skandal, że obsługa karetki nie wie, jak otworzyć maskę samochodu i gdzie znajduje się odpowiedni akumulator. Przecież w tej sytuacji liczyły się minuty.
W naszym artykule z 13 lipca, kiedy pisaliśmy o tym wydarzeniu po raz pierwszy, szefowa więcborskiego szpitala Maria Kiełbasińska powiedziała:
– Na miejsce zadysponowano karetkę typu „P”, w której nie było lekarza. Stan pacjenta był jednak bardzo poważny i dlatego dojechała karetka typu „S” z lekarzem. Owszem, jedna z karetek uległa awarii, nie było zasilania, ale dotyczyło to samochodu, a nie aparatury ratującej życie, która się w niej znajduje. Z całą mocą podkreślam, że ta aparatura była sprawna. Trzecia karetka była typu „T”, czyli transportowa. Ona przyjechała pomóc w usunięciu awarii.
W tym miejscu powstaje pytanie: dlaczego od razu nie przeniesiono pacjenta do drugiej karetki, która mogłaby ruszyć do Bydgoszczy? Teraz można sobie gdybać i nie wiadomo, czy to cokolwiek by zmieniło, czy uratowałoby ludzkie życie. Ratownicy i lekarz walczyli o to życie. Na miejscu fachowo prowadzono czynności reanimacyjne, które przywróciły pacjentowi parametry życiowe. Nie powiodła się natomiast reanimacja karetki. Coś tutaj po prostu nie zagrało. Rodzina zmarłego nie składała żadnych oficjalnych skarg, bo wie, że to nic nie da. Nie przywróci życia. Pozostaje jednak żal i ogromne zażenowanie tym, co się wydarzyło.
Mamy sygnały, że nasze karetki coraz częściej są widziane w warsztatach samochodowych. To one wraz z ratownikami są na pierwszej linii walki o ludzkie życie. Te karetki są już nie pierwszej młodości, zwłaszcza mercedes sprinter, przed którym były już tylko polonezy i duże fiaty. Czas pomyśleć o nowym taborze. Jednak nawet najnowocześniejszy sprzęt nic nie znaczy, jeśli zawodzą ludzie.