Szkoła życia Leonarda Rzepińskiego

Łukasz Jakubowski, 24 lipiec 2014, 12:55
Średnia: 0.0 (0 głosów)
II wojna światowa przyniosła ludzkości wprost niewyobrażalną ilość cierpienia. Każdy kij ma jednak dwa końce. Bo gdyby nie ona, ani Leonard Rzepiński, ani żaden inny chłopak z tej naszej małomiasteczkowej Polski nie zobaczyłby takiego kawałka Europy. Przeglądam zdjęcia z albumu Leonarda Rzepińskiego. Odwracam jedno, czytam, co napisano na odwrocie: „Amandola, kwiecień 1946”. Biorę do ręki kolejną fotografię. Przypatruję się tym wszystkim postaciom zatrzymanym w kadrze. Od razu widać po nich, kto tutaj wygrał wojnę. Piękne widoki, uśmiechnięte twarze, po prostu la dolce vita. Pan Leonard i jego kompani są jeszcze w mundurach, ale chyba nie ma wątpliwości, że to już tylko pro forma. Nie w głowie im walka. Na żadnej fotografii nie widać broni. Teraz im tylko żyć i nadrabiać stracone lata!
Szkoła życia Leonarda Rzepińskiego

Spacer po Amandoli. Pierwszy z prawej - Leonard Rzepiński

Szkoła życia Leonarda Rzepińskiego

Amandola - gen. Duch (na pierwszym planie), dowódca 3. Dywizji Strzelców Karpackich, wizytujący żołnierzy Szkoły Karpackiej

Przez Belgię i Holandię do Włoch

Trafiali tutaj różnymi drogami. Ta Leonarda Rzepińskiego nie była wyjątkowa. Rodzony sępólnianin we wrześniu 1939 roku miał rozpocząć naukę w Gimnazjum w Chojnicach. Zamiast tego 14-letniego wówczas chłopca przydzielono do pracy- najpierw w gospodarstwie rolnym w Olszewce, a później przy magistracie w Sępólnie. Pan Leonard był jednym z tych, którzy pod nadzorem okupanta odbudowywali zniszczony most na Sępolence. Po osiągnięciu pełnoletności, w maju 1943 roku, Leonarda Rzepińskiego wcielono do niemieckiego wojska. Po krótkim przeszkoleniu w Niemczech młodziana wysłano pierw do Veurne w Belgii (przy granicy z Francją, okolice Dunkierki), następnie do Vlissingen w Holandii, aż wreszcie, w maju 1944 roku, trafił on do Włoch. Do tej pory miał szczęście, gdyż służba w Belgii i Holandii była spokojną służbą wartowniczą. Tymczasem we Włoszech trwały ciężkie walki. Dopiero co skończyły się krwawe boje o Monte Cassino, w których tak zasłużyli się polscy żołnierze z 2. Korpusu. Jednak do pana Leonarda po raz kolejny uśmiechnęło się szczęście. Gdy jego oddział minął Pizę (to miasto znane z krzywej wieży) i znalazł się w okolicach Piombino, został zaatakowany przez Amerykanów. Nasz bohater wykorzystał nadarzającą się okazję i zdezerterował z armii niemieckiej. Amerykanie umieścili go w obozie jenieckim w pobliżu Neapolu. Trzeba przyznać, że obóz ten stanowił dla sępólnianina całkiem przyjemną odskocznię od wojennych trudów i niewygód. Śródziemnomorski klimat nastrajał tam pozytywnie do życia, podobnie zresztą jak życzliwość jankesów polskiego pochodzenia, spotykanych wśród strażników. Po jakichś 3 tygodniach Leonard Rzepiński został zwolniony z obozu, po czym udał się do Komendy Uzupełnień 2. Korpusu i zaciągnął się do polskiego wojska. Odbywszy przeszkolenie z łączności, został skierowany do 4. Batalionu 3. Dywizji Strzelców Karpackich. Takich jak Leonard Rzepiński witano tu z otwartymi ramionami. Każdy rekrut, zwłaszcza przeszkolony, był bezcenny dla jednostki, która najpierw poniosła ciężkie straty pod Monte Cassino, a później w trakcie walk o Ankonę i Pesaro. Pan Leonard także zdążył powąchać prochu. Bił się w Apeninie Emiliańskim (nad rzeką Senio) i o Bolonię. W czasie bitwy o to miasto eksplodujący pocisk artyleryjski ranił go w twarz i rękę. Nasz „Karpatczyk” wylądował w szpitalu polowym, gdzie doczekał końca wojny. Po wypisaniu z lazaretu pozostał we Włoszech, jako że 3. Dywizja Strzelców Karpackich znalazła się wśród sił stabilizujących półwysep.

Klęska Niemiec i sytuacja w kraju prowokowały do stawiania sobie wielu pytań. Zaczęły się gorączkowe dyskusje. To, jak zachowają się nasi sojusznicy i co będzie dalej z Polską, stało się częstym tematem rozmów. Każdy myślał o ojczyźnie, ale też i o swoim własnym losie. Nie sposób było tego rozdzielić. Leonard Rzepiński również zastanawiał się nad swoją przyszłością. A ponieważ wiedział, że bez wykształcenia wiele w życiu nie osiągnie, postanowił wykorzystać zaistniałą sytuację, aby nadrobić edukacyjne zaległości. Zgłosił więc akces do Gimnazjum i Liceum 3. Dywizji Strzelców Karpackich. Po uzyskaniu zgody dowódcy i pomyślnym zdaniu egzaminów wstępnych trafił właśnie do Amandoli, gdzie rozlokowano część uczniów i personelu szkoły.

 

Amandola, czyli daj Panie Boże każdemu taką szkołę

Znowu zerkam na te fotografie. Widzę żołnierzy na plaży w San Benedetto del Tronto - z górskiej Amandoli nad Adriatyk jest zaledwie 60 kilometrów! Widzę sanktuarium maryjne w pobliskim Montefortino, obowiązkowy cel wypraw tych co bardziej religijnych. No i sama Amandola zapiera dech w piersiach. Ach, jak tam pięknie! Nic dziwnego, że dzisiaj ten region jest częścią Parku Narodowego Monti Sibilini. Zwarta zabudowa w centrum, na oko średniowieczna i renesansowa, na peryferiach plantacje z charakterystycznymi krzewami winnej latorośli, w tle majestatyczne góry. Kwatery - najlepsze w okolicy. Polacy mieszkali w Villa Rosa, z której roztaczał się malowniczy widok na Apeniny i miasteczko. O, jest i parę ujęć w rozległym ogrodzie przy willi... Na kilku fotografiach Polacy pozują z miejscową ludnością. Niektórzy żołnierze trzymają bambini na rękach. Oczywiście żaden z tych uśmiechniętych chłopców ze zdjęć nie pragnął wojny. Ale jeżeli w kamasze już iść trzeba było, to podejrzewam, że te miesiące w idyllicznej Amandoli stanowiły chyba uczciwą zapłatę za ich wcześniejszą, ofiarną służbę.

Naukę rozpoczęto 30 lipca 1945 roku. Tempo było ostre, gdyż w ciągu roku szkolnego zamierzano omówić materiał pierwszych dwóch klas. W związku z tym zrezygnowano z wakacji. Ze skompletowaniem kadry nauczycielskiej nie było najmniejszego problemu, bowiem w szeregach 2. Korpusu niejeden żołnierz przed wojną uczył, a nawet wykładał. Historię do głów wbijał tam na przykład Dominik Radecki, do wybuchu wojny adiunkt na Uniwersytecie Jana Kazimierza we Lwowie. Biologii uczył dr Stanisław Bielewicz - wcześniej adiunkt na Uniwersytecie Batorego w Wilnie, matematyki zaś - Tadeusz Woliczko z Obserwatorium Astronomicznego w Krakowie. Profesorowie nie pobłażali uczniom, dobrych ocen nie dostawało się za piękne oczy, mimo to znajdywano czas na inne zajęcia poza nauką. Tu się żyło - spacerowało po Monti Sibilini, cieszyło południowym słońcem, odwiedzało okoliczne miasteczka, uśmiechało, weseliło, piło wino i - co dla mnie oczywiste - puszczało oczka do Włoszek.

 

Ochłodzenie

Sielanka skończyła się w sierpniu 1946 roku, gdy polskie oddziały zostały przeniesione do Anglii. Ósmego (według innych źródeł 9) sierpnia z portu w Neapolu odpłynął statek „Empress of Australia”. Port docelowy - Liverpool. Na pokładzie liniowca znajdowało się 2 tysiące żołnierzy z Gimnazjum i Liceum 3. Dywizji Strzelców Karpackich, z ich żeńskiego odpowiednika, a także z innych szkół 2. Korpusu. Wśród nich znajdował się Leonard Rzepiński. Statek dopłynął do celu po 8 dniach. Z Liverpoolu Polaków przewieziono koleją do bazy lotniczej w Bodney. Warunki, w jakich przyszło im żyć w Anglii, różniły się znacznie od tych, do których przyzwyczaili się w Italii. Zamiast willi czekały na nich blaszane baraki (nazywane „beczkami śmiechu”). Ponieważ najbliższa zima miała okazać się bardzo sroga, lokatorzy baraków zwyczajnie w nich marzli. Polacy byli traktowani na Wyspach niczym piąte koło u wozu. Niezbyt życzliwe nastawienie sojuszników skłoniło w końcu Leonarda Rzepińskiego do powrotu do kraju. W lipcu ukończył on Gimnazjum, a już w listopadzie znalazł się na statku płynącym z Glasgow do Gdyni. Mógł jeszcze wtedy nie wiedzieć, że udaje się za granicę granic - żelazną kurtynę, oddzielającą świat wolny od tego zniewolonego. On, który widział przecież trochę świata, miał trafić do kraju, w którym przez następne 50 lat szczytem podróżniczych marzeń był wakacyjny wyjazd do Bułgarii nad Morze Czarne.

Długo niewidziana ojczyzna powitała Leonarda Rzepińskiego niezbyt miłym uściskiem dłoni funkcjonariuszy Urzędu Bezpieczeństwa. Pan Leonard, do niedawna żołnierz polskiego wojska, pierwsze trzy dni na matczynej ziemi spędził za drutami kolczastymi obozu. Dopiero po tym czasie otrzymał z Państwowego Urzędu Repatriacyjnego dokument pozwalający mu na powrót do rodzinnego domu. W Sępólnie znalazł się na początku grudnia 1947 roku, w sam raz na święta. Mieszkał tutaj do śmierci, jednak nigdy nie zapomniał o towarzyszach - broni i ze szkolnej ławy. Dzięki Bogu przed śmiercią miał jeszcze kilka razy możliwość spotkania się z pozostałymi „Karpatczykami”. W maju 1992 roku był w Warszawie z okazji 50. rocznicy powstania 3. Dywizji Strzelców Karpackich, rok później gościł w Starogardzie Gdańskim na Światowym Zjeździe Absolwentów Szkoły Karpackiej, a w 1994 i 1995 roku odwiedził Włochy w związku z obchodami 50. rocznicy - odpowiednio - bitwy o Monte Cassino i o Bolonię. I dam sobie rękę uciąć, że podczas tych wszystkich spotkań po latach beztroskie miesiące w Amandoli stanowiły jeden z najwdzięczniejszych i najczęstszych tematów rozmów!

* * *

Całą kolekcję zdjęć z Amandoli zobaczyć można w Bibliotece Publicznej w Sępólnie Krajeńskim lub w Internecie, na stronie http: //sepolno.krajenskie.archiwa. org/, w kolekcji Leonarda Rzepińskiego. Panu Zbigniewowi Rzepińskiemu należą się podziękowania za upublicznienie materiałów po ojcu, natomiast Bibliotece - za zgodę na wykorzystanie zamieszczonych tutaj zdjęć.

Komentarze do artykułu
Dodaj komentarz
Najczęściej czytane
5 października 2013 r. w Gdańsku zmarł Henryk Napieralski, gorący...
Na początku 1945 r., kiedy front przekroczył linię Wisły, a wojska...
Była bardzo pracowita i kochała pomagać innym. Swoją dobrocią,...
Najwyżej oceniane
Była bardzo pracowita i kochała pomagać innym. Swoją dobrocią,...
Czasami trzeba czekać wiele, wiele lat, żeby poznać swoje prawdziwe...
5 października 2013 r. w Gdańsku zmarł Henryk Napieralski, gorący...