Historia

Zabójstwo Michała Wolszlegiera

Łukasz Jakubowski, 21 lipiec 2011, 15:01
Średnia: 0.0 (0 głosów)
Noc była nieprzyjemna, typowa dla połowy listopada, a więc zdecydowanie bliższa zimie niż jesieni. Dokuczliwy ziąb i szybko zapadający zmierzch już dawno wygoniły z obejść do izb wszystkich mieszkańców Melanowa, niewielkiej wsi pomiędzy Zamartem a Ogorzelinami. Teraz, grubo po północy, większość z nich spała głęboko, pochrapując lekko i wzdychając przez sen. Błogiej ciszy na zewnątrz nie przerywało nawet szczekanie psów. Mogłoby się wydawać, że cały świat zamarł wyczekując poranka, że właśnie śni zakryty pierzyną, ale niestety - licho nie śpi nigdy. Nagle nocny spokój zburzył, dość głośny co prawda, ale pojedynczy, krótki, nie budzący nikogo brzęk tłuczonego szkła. To czyjaś wprawna ręka wbrew chrapiącemu światu rozbiła szybę w domu pana Michała Wolszlegiera i szukała teraz po ciemku zasuwki, żeby otworzyć okno…

Ofiara - Michał Wolszlegier

Po przybyciu na miejsce oczom policjantów ukazał się wstrząsający widok. Na łóżku w swojej sypialni leżał uduszony 81-letni Michał Wolszlegier, dziedzic Melanowa. Jego mięśnie zdążyły zesztywnieć, utrzymując rachityczne ciało w upiornej pozie przerażenia, zupełnie tak jakby śmierć zespawała mu stawy. Znaczyło to, że zgon nastąpił co najmniej przed 4 godzinami. Obok, w swoim pokoju, siedziały gosposia i młoda dziewczyna, służąca, obydwie wciąż zszokowane i blade jak ściana. W pobliżu kręcili się też pogrążeni w bólu krewni denata. Oględziny miejsca zbrodni jasno wykazały, że mordercy dostali się do środka przez otwarte okno. Morderstwo popełniono na tle rabunkowym- z pokoju starca zabrano pierścień z brylantem, złoty zegarek z łańcuszkiem, około 400- 500 marek w gotówce i kilka srebrnych przedmiotów. Łup był niczego sobie- za samą gotówkę można było kupić 2 tony pszenicy. Starzec najwidoczniej stawiał napastnikom opór. Gdyby niczym gosposia posłusznie wykonywał polecenia łotrów, pewnie żyłby dalej. Wystraszone niewiasty złożyły zeznania, które pozwoliły śledczym na pierwszą rekonstrukcję wydarzeń tamtej okropnej nocy. Według gosposi napastnikami było pięciu mężczyzn z długimi brodami. Jeden z nich miał mieć pistolet. Mężczyzna z bronią został z kobietą, podczas gdy pozostali dusili Wolszlegiera. Zeznania kobiety szybko jednak zostały poddane w wątpliwość. Miejscowi stróże prawa sądzili nawet, że kobieta była w zmowie z zabójcami albo że żadnych zabójców wręcz nie było, a staruszek padł ofiarą swojego zarządcy, potrzebującego pieniędzy na planowany ślub właśnie z gosposią.
Wątek ślubny upadł niemal tak prędko, jak się pojawił. Sprawa tymczasem stała się bardzo głośna. Na domiar złego w podchojnickiej Cerekwicy kilka dni później w podobny sposób zamordowano właściciela młyna. Na ludzi padł blady strach. Wszyscy łączyli te zabójstwa i wymyślali najprzeróżniejsze, najbardziej sensacyjne motywy i wersje wydarzeń. W szeleście liści słyszano czyjeś kroki, w oczach wędrowców szukano morderczego obłędu, w kieszeniach spodni zamiast kluczy ciążyły wyimaginowane rewolwery. Sprawcy zapadli się pod ziemię i dochodzenie po wykluczeniu początkowych poszlak stanęło w miejscu. Potrzebny stał się ktoś z zewnątrz, ktoś nieszablonowy i bez skrupułów, potrafiący pchnąć śledztwo na nowe tory. Potrzeba ta rosła z każdym dniem wraz z ludzkim strachem, ogólnym oburzeniem, presją wpływowej rodziny zmarłego i zainteresowaniem okolicznych gazet, od chojnickiej „Konitzer Zeitung” po wychodzącą w Prusach „Westpreussen Volksblatt”. Taką osobą stał się inspektor berlińskiej policji, pan Höft, dzięki staraniom krewnych Wolszlegiera przybyły na miejsce zbrodni 24 listopada. Długa podróż z Berlina do Chojnic pozwoliła mu opracować plan działań na najbliższe dni. Miarowy stukot kół jadącego pociągu pomagał zebrać myśli. Policjant wiedział doskonale, że do rozwikłania akurat tej zagadki nadaje się jak mało kto…

Inspektor Höft na tropie

Inspektor, świadomy wagi upływającego czasu, błyskawicznie zabrał się do pracy. Przeglądając spis przestępców wypuszczonych niedawno z zakładów karnych odkrył, że jeden z nich, Gläser, służył niedawno u nieboszczyka. Höft, który pod przybranym nazwiskiem węszył wśród okolicznej ludności podając się za podróżującego winiarza, po każdej odbytej rozmowie nabierał coraz większej pewności, że trafił na właściwy trop. Ludzie dobrze pamiętali jednego z drugim. Nieodłącznym kompanem Gläsera był bowiem niejaki Thimm, typ również z kryminalną przeszłością. Śledczemu pozostało tylko odszukać delikwentów i zebrać obciążające ich dowody. Inspektor wyruszył z nadzieją rychłego zakończenia sprawy do Lubau (Lubiewo), niemieckiej kolonii za Tucholą, będącej matecznikiem jednego z kryminalistów. Nie zastał ich tam, ale dowiedział się kilku nowych, ciekawych rzeczy. Otóż Gläsera i Thimma poszukiwano również za włamanie. Przed wizytą w Melanowie obydwaj wybierali ziemniaki u pana Alego w Wielkiej Klonii. Tam włamali się do jego owczarni, chcąc skraść skopy1, mieli jednak pecha. Jednego z nich złapał na gorącym uczynku stróż nocny. Po przybyciu policji, wskutek czyjejś nieuwagi, oprych cudem uciekł.
Inspektor, wciąż pozostając w przebraniu, pojechał za nimi do Brunstplazu (Rykowisko w pobliżu Cekcyna), gdzie mieli pracować przy ścince drzew i rąbaniu sążni. Tam Höft także najął się do roboty jako drwal. Pewny zgromadzonych dowodów wezwał wreszcie żandarmów, mających pomóc mu w aresztowaniu zbirów. Niestety w łapy mundurowych wpadł tylko Gläser - jego kompanowi udało się uciec. Zresztą sam Gläser też był bliski ucieczki. Goniący go żandarm Lange padłby bowiem trupem, gdyby nie wybrakowany surdut rzezimieszka. Okazało się, że zbir posiadał 6-strzałowy rewolwer, który podczas biegu wypadł mu przez dziurawą kieszeń między podszewkę a sukno. Łotr nie mógł go wyciągnąć, żeby zastrzelić policjanta i ruszyć dalej. Próba wyciągnięcia broni spowolniła jego ucieczkę na tyle, że Lange dogonił go, ogłuszył pałaszem i skrępował. Gläser od razu całą winę zrzucił na Thimma, który to miał być mózgiem operacji i mordercą Wolszlegiera. Drugiego gagatka aresztowano kilka dni później w miasteczku Eutin niedaleko Lubeki. Zbir wybierał się właśnie do Bremy, skąd 17 grudnia planował z kumem wypłynąć do Ameryki. Niedługo obydwaj panowie spotkali się po raz kolejny w chojnickim areszcie. Był już grudzień, tak więc wytropienie przestępców zajęło inspektorowi kilkanaście dni.
Józef August Gläser pochodził z Jęcznik w powiecie człuchowskim, miał 43 lata, z czego 17 spędził w domu poprawy. Jan Thimm rodem z Lubiewa w powiecie świeckim żył lat 36, z których 8 spędził w domu poprawy, a dodatkowo kilka miesięcy przesiedział w więzieniu. Wcześniejsze wyroki odsiadywali głównie za kradzieże. Obydwaj zostali rozpoznani przez służącą Wolszlegiera. Biedna gosposia, będąca na językach w związku z pierwszymi hipotezami władz, nie była w stanie jednoznacznie potwierdzić tożsamości złapanych. Strach przed powtórnym spotkaniem zabójców, którzy tamtej nocy za wydanie grozili jej śmiercią, spotęgował tylko i tak ogromny już stres. Kobieta zmarła - prawdopodobnie na zawał serca - pod koniec grudnia.
Inspektor Höft ściągnął przepoconą koszulę, założył garnitur i z poczuciem dobrze wykonanej misji powrócił do Berlina. Sukces policjanta nie był dziełem przypadku. Inspektor, a wcześniej burmistrz Wąbrzeźna, wychowywał się w okolicy - jego ojciec był woźnym w gimnazjum w Chojnicach. Mężczyzna świetnie znał dzięki temu miejscowe zwyczaje i kosznajderski dialekt, co - jak wiemy - pozwoliło mu wtopić się w tłum, zyskać zaufanie najemnych robotników oraz znaleźć morderców melanowskiego dziedzica. Tak więc faktycznie - żaden z tuzów pruskiej dochodzeniówki nie nadawał się do tej roboty lepiej.

Uznaję was za winnych

Proces przed sądem przysięgłych w Chojnicach zaczął się w poniedziałek 6 marca i trwał 2 dni. Ze świadków wysłuchano wpierw robotnika z Wielkiej Kloni, który widział, jak dwaj oskarżeni w nocy z 8 na 9 października usiłowali włamać się do owczarni Alego.
Później przesłuchano świadków w sprawie morderstwa Wolszlegiera w nocy z 15 na 16 listopada. Zmarła gospodyni przed śmiercią na spokojnie złożyła kolejne zeznanie. Zgodnie z nim późnym wieczorem obudziły ją dziwne dźwięki dochodzące zza ściany. Gdy przybiegła do sypialni pana, z której dochodził łoskot, ujrzała w niej dwie straszne postacie. Wzięła je za złe duchy i zaczęła kropić wodą święconą. Jedna z tych dwóch postaci wezwała ją, „aby jej dała żreć”, a gdy kobieta przyniosła jedzenie, kazała jej wraz z dziewczynką, która weszła z nią razem, zamknąć się w izbie i nie wychodzić ani nie krzyczeć aż do 4 rano. Dziewczynka poznała obydwu oskarżonych.
Chłopiec Jan Radecki, bawiący w czasie zabicia Wolszlegiera w mieszkaniu żony Thimma zeznał, że widywał tam wówczas skradzione srebrne przedmioty. Matka, żona i siostra Thimma twierdziły, że tenże w nocy z 15 na 16 listopada był w domu, co jednak po przesłuchaniu innych świadków okazało się nieprawdą. Gläser sam przyznał się do współudziału w morderstwie w momencie aresztowania, przy okazji obciążając też swojego towarzysza. Podczas procesu obydwaj oskarżeni nie przyznali się do winy. Sąd wobec tego dał wiarę wcześniejszym relacjom Gläsera, zgodnie z którymi ten trzymał starca za ręce, a Thimm go dusił.
Za kradzież skazano podsądnych na 2,5 roku domu poprawy. Za morderstwo Michała Wolszlegiera skazano ich na śmierć. Na wykonanie wyroku mieli czekać w chojnickim areszcie. Thimm załamał się psychicznie już w momencie zatrzymania. Eskortujący go do Chojnic żandarm zeznał, że przez całą drogę aresztant nie chciał nic jeść. Później, 13 marca w więzieniu, Thimm próbował popełnić samobójstwo, przegryzając sobie na rękach tętnice i żyły. Inaczej zareagował Gläser, któremu w kwietniu niemal udało się uciec z paki. Chytry skurczybyk żłobił mur przy kratach okiennych i już próbował je wyciągnąć, gdy przybiegł dozorca zaalarmowany pukaniem skazańców z sąsiednich cel…
Tak oto jedna kradzież, popełniona w brzydką, listopadową noc pociągnęła za sobą śmierć 4 ludzi. Biednego starca, który żyłby pewnie, gdyby nie stawiał bandytom oporu, zaszczutej i znerwicowanej gosposi - niedoszłej panny młodej, no i - na samym końcu - dwóch przeklinających tę noc sprawców.
Jedynym zwycięzcą został inspektor Höft, w glorii chwały witany w Berlinie przez współpracowników oraz przełożonych. Z jego inteligencji, ogromnego zaangażowania i niekonwencjonalnych metod korzystano także podczas innych trudnych spraw w Prusach Zachodnich. Z polecenia ministerstwa w 1884 roku badał on jeszcze okoliczności pożaru żydowskiej synagogi w Nowym Szczecinie.
A miało być tak prosto i pięknie. Statek z Bremy do Nowego Jorku jak zwykle wypłynął w rejs 17 grudnia, wypełniony zgrają biednych ludzi szukających za oceanem drugiej życiowej szansy. Nikt nie przypuszczał nawet, że brakuje na nim 2 pasażerów, którzy swoje marzenia o Ameryce chcieli zrealizować czyimś kosztem, a którym zafundowano w zamian podróż najkrótszą z możliwych, lecz najdalszą i najdroższą zarazem - na tamten świat…

 

1 Skop to wykastrowany baran. Według innej wersji próbowali ukraść gęsi.

Komentarze do artykułu
Dodaj komentarz
Najczęściej czytane
5 października 2013 r. w Gdańsku zmarł Henryk Napieralski, gorący...
Na początku 1945 r., kiedy front przekroczył linię Wisły, a wojska...
Była bardzo pracowita i kochała pomagać innym. Swoją dobrocią,...
Najwyżej oceniane
Była bardzo pracowita i kochała pomagać innym. Swoją dobrocią,...
Czasami trzeba czekać wiele, wiele lat, żeby poznać swoje prawdziwe...
5 października 2013 r. w Gdańsku zmarł Henryk Napieralski, gorący...