Byliśmy w kotle czarownic, gdzie diabeł mieszał ogonem
> Panie Witku, proszę przypomnieć naszym Czytelnikom, jak doszło do tego, że został Pan członkiem załogi, która w trakcie jednej wyprawy sforsowała Przejście Północno-Zachodnie, opłynęła obie Ameryki oraz pokonała Przylądek Horn?
— Z osobami, które płynęły wraz ze mną na ,,Solanusie”, znam się od wielu lat. Odbyliśmy już wcześniej wiele wspólnych wypraw, między innymi żeglowaliśmy wzdłuż wschodnich wybrzeży Grenlandii. To była dość poważna próba naszych sił. Sprawdziliśmy się wzajemnie i mieliśmy okazję rozmawiać o naszych kolejnych wyprawach. Zaplanowaliśmy pokonanie Przejścia Północno-Wschodniego, czyli opłynięcie Rosji. Niestety, nie udało nam się załatwić wszystkich formalności, dlatego zdecydowaliśmy się na pokonanie Przejścia Północno-Zachodniego. Doszliśmy do wniosku, że mamy czas, stać nas na to i powinniśmy dać sobie radę. Tak to się wszystko zaczęło. Ruszyły ostre przygotowania, które polegały przede wszystkim na gruntownym remoncie jachtu. ,,Solanus” był dość mocno sfatygowany i skorodowany. Jego remont trwał 3 lata, ale w końcu się udało. Wyprawa mogła wreszcie dojść do skutku.
> Jaka była Pana funkcja podczas rejsu dookoła dwóch Ameryk?
— Podczas wyprawy byłem III oficerem. Odpowiadałem za stronę techniczną. Dbałem o sprawność silnika, o żagle i cały takielunek. Na mojej głowie były sprawy związane z paliwem i cała narzędziownia. II oficer na pokładzie ,,Solanusa” dbał o żywność oraz wszelkie zezwolenia i opłaty portowe. I oficer odpowiada za nawigację, natomiast kapitan czuwa nad całością. Moja praca była dosyć niewdzięczna, ponieważ w małych dziuplach gromadziłem, sprzęt, który był nam potrzebny. Panowała tam ciasnota, dlatego nie było łatwo się w tym wszystkim poruszać. Dość częste były wjazdy na maszt, żeby posprawdzać pewne rzeczy. Chciałem ulżyć moim kolegom, więc wspinałem się po linach o własnych siłach. Pomimo 72 lat na karku jakoś dawałem radę.
> Przez ostatnie półtora roku uważnie śledziłem to wszystko, co działo się na ,,Solanusie”. Kilkakrotnie mieliście kłopoty z silnikiem.
— Tak, to prawda. Silnik remontowaliśmy kilkakrotnie. Na Grenlandii musieliśmy go wyjąć za pomocą dźwigu i pod chmurką w ciągu dwóch dni wykonaliśmy generalny remont. Rozebraliśmy go na kei na znalezionym kawałku dykty. Miejscowi żeglarze, którzy tam byli, nie wróżyli nam powodzenia, ale nam się udało. Po tym remoncie już do samego końca rejsu silnik sprawował się bez zarzutu. Największe kłopoty podczas wyprawy mieliśmy z elektryką. Słona woda robiła spustoszenie w całej sieci. Wysiadały akumulatory i urządzenia nawigacyjne. Zdarzało się, że nawigowaliśmy na podstawie gwiazd.
> Szczury lądowe nie mają pojęcia, jak wygląda dzień na jachcie podczas żeglugi na pełnym morzu. Jak wy sobie radziliście, skoro wiele etapów pokonywaliście we troje?
— To jest pewien mechanizm. Mamy rozpracowany calutki dzień godzinowo. Są ustalone dyżury i co cztery godziny następuje zmiana. Rozkład zajęć zależy od tego, ile osób znajduje się na pokładzie. Gdy płynęliśmy w trójkę, to każdy z nas stał na wachcie pojedynczo przez 4 godziny. Wszystko zaczyna się o północy. Wtedy zaczyna się tzw. psia wachta, która jest najbardziej nielubiana, o godzinie 4.00 zaczyna sie świtówka, która trwa do godziny 8.00, potem rozpoczyna się wachta przedpołudniowa trwająca do godziny 12.00. Do godziny 16.00 trwa wachta południowa. Potem rozpoczynają się wachty łączone dwugodzinne trwające do godziny 20.00. O 20.00 rozpoczyna się wachta wieczorna, która trwa do północy. Każdy z nas po kolei przejmował wachty. Jeśli na pokładzie przebywało więcej osób, to układ wacht był taki sam, ale pełniły je dwie osoby. Ten, kto kończył świtówkę o godzinie 8.00, przejmował na cały dzień kambuz i odpowiadał za posiłki dla całej załogi. Po zejściu z wachty robił śniadanie dla wszystkich i uwijał się z tym do godziny 9.00. Potem miał czas na przygotowanie obiadu, bo na następną wachtę wchodził dopiero o godzinie 16.00. Od 13.00 do 14.00 wydawał obiad. Po obiedzie sprzątał, zmywał i mył łazienkę. Te wszystkie obowiązki należały do osoby, która miała wachtę kambuzową. Jeśli nic szczególnego się nie działo, to trzecia osoba miała trochę czasu na wypoczynek. Ci, którzy pełnili wachty nocne, starali się za dnia odespać. Tak wyglądał zwykły roboczy dzień na morzu.
> Który etap rejsu był w Pana opinii najtrudniejszy, a który wspomina pan najmilej?
— Spodziewaliśmy się, że najtrudniejsze będzie sforsowanie Przejścia Północno-Zachodniego i opłynięcie Przylądka Horn. Rzeczywiście, były to bardzo trudne odcinki. Natomiast najwięcej wysiłku musieliśmy włożyć w pokonanie odcinka z Nome na Alasce przez Morze Beringa do miejscowości Wiktoria na wyspie Vancouver w Kanadzie. To było już po pokonaniu Przejścia Północno-Zachodniego. Trudność polegała na tym, że pokonywaliśmy ten odcinek jesienią w czasie szalejących sztormów. W ciągu 25 dni żeglugi zaliczyliśmy 6 sztormów. Siła każdego z nich dochodziła do 10 stopni w skali Bouforta. To prawie huragan. Sztormy następowały jeden po drugim, a to powodowało, że zafalowanie było bardzo duże. Zanim woda się uspokoiła po pierwszym sztormie, to już następny rozkręcał wysoką falę. Ja to nazywałem kotłem czarownic, w którym diabeł miesza ogonem. Przejście tego odcinka kosztowało nas bardzo wiele wysiłku. Żartów nie było, tym bardziej że byliśmy wtedy w trójkę. Utrzymanie jachtu na właściwym kursie i pod właściwym kątem do nacierających fal graniczyło z cudem. Fale wchodziły na jacht i przygniatały nas do koła sterowego, boczne fale próbowały nas zmyć z pokładu. Dochodzi wówczas do ekstremalnych sytuacji. Porywisty wiatr i wysoka fala mogą położyć jacht.
> Czy was też to spotkało?
— Niestety, tak. Dwa razy leżeliśmy na burcie, a maszty były zanurzone w wodzie. Na szczęście jachty balastowe, takie jak nasz, są tak skonstruowane, że same wstają.
W czasie pokonywania tego odcinka schudłem 10 kilo, pomimo tego że odżywialiśmy się bardzo dobrze. Oczywiście słona woda sprawiła, że po raz kolejny straciliśmy całą elektryczność, w tym przyrządy nawigacyjne. Kierowaliśmy się gwiazdami, księżycem i słońcem. Żeglowaliśmy, jak wikingowie w dawnych czasach. Ostatecznie poradziliśmy sobie i z tym problemem.
> Wiem, że podczas tego etapu na Morzu Beringa dochodziło do scen mrożących krew w żyłach.
— Rzeczywiście, były takie momenty, które długo się pamięta. Zdarzenie jeżące włos na głowie miało miejsce, gdy zdawałem wachtę koledze i wypiąłem się z szelek i pasów zabezpieczających przez wypadnięciem z pokładu. Chciałem poprawić jedną z lin znajdujących się przy bezanie. W tym samym momencie jacht ustawił się pod fale i nabrał olbrzymią ilość wody, która sięgała mi do pasa. Pokład został zalany do połowy. Nagle znalazłem się w pozycji poziomej, a nogi miałem już za relingiem. Na szczęście udało mi się zaczepić łokciem o wantę [stalowa linka znajdująca się po obu stronach masztu - przyp. red.] i utrzymać na pokładzie. Po chwili woda zeszła. Dopiero wtedy zdałem sobie sprawę z tego co się stało. Potwierdziła się stara żeglarska zasada, że jedną rękę trzeba mieć dla jachtu, a drugą dla siebie.
> A jaki etap wyprawy był Pana zdaniem najprzyjemniejszy?
— Najprzyjemniej wspominam żeglowanie wzdłuż zachodnich wybrzeży Stanów Zjednoczonych i Meksyku. Występował tam ogromny kontrast z wcześniejszą fazą naszej wyprawy. Nagle zrobiło się bardzo przyjemnie i bardzo ciepło. Wiał umiarkowany, sprzyjający wiatr, który pozwalał nam odpoczywać na całego. Kolejny bardzo przyjemny etap rejsu rozpoczął się, gdy wypłynęliśmy z Brazylii i udaliśmy się na Azory. Wtedy pokonywaliśmy równik po raz drugi. Złapaliśmy sprzyjający passat północny i po włączeniu samosteru przez 12 dni nie musieliśmy nic robić. Jacht płynął sobie sam, a my mogliśmy odetchnąć.
> Bardzo późno dopłynęliście do Velparaiso w Chile, a to oznaczało, że wasz atak na Przylądek Horn był zagrożony.
— Rzeczywiście, dopłynęliśmy tam dość późno. Mieliśmy bardzo obrośnięty kadłub, co nas znacznie spowalniało. Ponadto przez cały etap wiał przeciwny wiatr. Prędkości, które osiągaliśmy, były mizerne. Z Wysp Galapagos do Velparaiso w Chile płynęliśmy 41 dni. W tym czasie nie minęliśmy żadnego statku i jachtu i nie widzieliśmy nikogo. Odwiedziło nas tylko stado delfinów. To był jeden z najnudniejszych etapów wyprawy.
> Odwiedziliście 20 krajów. Czy jakieś miejsca podobały się wam szczególnie?
— Po drodze było co oglądać. Krajobrazowo najbardziej przypadła mi do gustu Islandia. Natomiast zupełnie inny urok miały metropolie położone na zachodnim wybrzeżu Stanów Zjednoczonych. Bardzo podobało mi się San Francisco, które jest przepięknie położone na 22 wzgórzach. Wszędzie są laguny, zatoki i rezerwaty przyrody.
> Panie Witku, nie było Pana w domu przez półtora roku. Jak w tym czasie wyglądały Pana kontakty z bliskimi?
— Niestety, kontakty były bardzo rzadkie. Najczęściej łączyłem się z rodziną z portów. Do Grenlandii mogłem bez większych problemów korzystać z telefonu komórkowego. W Ameryce nasze aparaty były poza zasięgiem sieci, dlatego niezbędny okazał się internet. Kilka razy łączyłem się z rodziną przez telefon satelitarny, ale następowało to tylko w wyjątkowych sytuacjach np. podczas świąt.
> Gdzie i jak spędzaliście święta?
— Boże Narodzenie i sylwestra spędziliśmy w Meksyku. Planowaliśmy spędzić tam tylko Wigilię, po czym chcieliśmy wyruszyć w dalszą drogę. Ze względu na lokalne obyczaje utkwiliśmy tam na dobre. W krajach Ameryki Południowej od 21 grudnia do 3 stycznia nikt nie pracuje. Nie mogliśmy wyjść z portu, ponieważ trzeba się było wcześniej wymeldować. Nikt nie pracował, więc było to niemożliwe. Dopiero po Nowym Roku mogliśmy opuścić Meksyk. Święta wielkanocne spędziliśmy na Atlantyku na pełnym morzu. Byliśmy w tym czasie na płytkiej wodzie blisko brzegu, dlatego zrzuciliśmy kotwice, upiekliśmy babkę i zasiedliśmy do wspólnego śniadania. Mieliśmy nawet jajka i szynkę. Po obiedzie podnieśliśmy kotwice i ruszyliśmy w dalszą drogę.
> Integralnym elementem waszej wyprawy były spotkania z Polonią. Jak Pan je wspomina?
— Spotkania z Polonią to bardzo ciekawy i ważny rozdział w naszej wyprawie. Spotykaliśmy się nie tylko z Polonią zorganizowaną, naszych rodaków spotykaliśmy niemal wszędzie. Nie było ich tylko w osadach eskimoskich na Grenlandii, ale na Alasce już byli. Dla mnie te spotkania były bardzo wzruszające. Dla nich była to ogromna radość, że mogli nas podejmować. Wchodząc do niektórych portów w Ameryce Północnej, czuliśmy się jak w domu. Śpiewano patriotyczne pieśni, zapraszano nas do domów i do kościołów. To było bardzo przyjemne.
> Po zakończeniu rejsu „Morskim Szlakiem Polonii” spodziewał się Pan tak gorącego powitania w Górkach Zachodnich?
— Wiadomo było, że w Gdańsku będzie kocioł. Byliśmy trochę oszołomieni i zaszokowani takim wspaniałym przyjęciem. Niejednokrotnie miałem okazję powiedzieć, będąc już na Bałtyku, że najtrudniejszy etap rejsu dopiero przed nami. Trochę się tego powitania obawiałem, bo wolę jednak szum fal niż szum medialny.
> Proszę powiedzieć co teraz dzieje się z ,,Solanusem”?
— Stoi sobie spokojnie na wodzie. Poprzedni weekend spędziłem na jachcie pływając z kolegami po zatoce. W listopadzie wybieramy się do Gdańska, żeby jacht rozbroić, wyslipować go i ustawić na klockach. Wiosną trzeba będzie wymienić silnik i zainstalować nową windę kotwiczną, którą nam podarowano. Trzeba będzie wykonać gruntowny przegląd, no a potem na wodę.
> Znając Pana i Pana kolegów przypuszczam, że macie już w głowach jakiś plan kolejnej wyprawy.
— Jeszcze się o tym głośno nie mówi, ale coś tam planujemy. Myślę, że do kolejnej poważnej wyprawy dojdzie za rok lub dwa lata.
> Panie Tolku, przestawił się Pan już do życia na lądzie po tak długiej wędrówce po morzach i oceanach?
— Jeszcze nie do końca, ale bardzo się staram i jestem na dobrej drodze.
> Dziękuję serdecznie za rozmowę.
— A ja dziękuję waszej redakcji za życzliwość i zainteresowanie wyprawą ,,Solanusa”.