Wywiad
Chciałyśmy ładnie podnosić ciężary
Jeśli mówimy o historii więcborskich ciężarów, to w pierwszej kolejności przychodzi nam na myśl świętej pamięci Henryk Dueskau, a następnie Beata Prei, która jako zawodniczka Gromu reprezentowała Polskę na Igrzyskach Olimpijskich w Sydney (2000 r.), gdzie w kategorii 69 kg zajęła 8 miejsce z wynikiem 225 kg w dwuboju (100 + 125). Start na igrzyskach to było ukoronowanie jej owocnej kariery. Beata to również 3-krotna brązowa medalistka mistrzostw Europy, 7-krotna mistrzyni Polski oraz wielokrotna rekordzistka Polski w kategorii 69 kg i 75 kg. Z pomostu zeszła w szczytowym momencie swojej kariery. Wybrała rodzinę i życie za granicą. Jaki dzisiaj ma stosunek do swojej sportowej przeszłości? Co dał jej sport? O tym z Beatą Prei – Kowalską rozmawia Robert Lida.
> Co się z tobą działo po zakończeniu kariery?
— Po igrzyskach stwierdziłam, że już czas na założenie rodziny, na kolejny etap w moim życiu. Miałam wtedy 25 lat. Po igrzyskach ciężary stały się bardziej poważne. Było widać, że cały świat bardzo poważnie do tego podchodzi. Było wiadomo, że wchodzi młode pokolenie, więc albo musiałabym dać z siebie jeszcze więcej, chociaż i tak dałam z siebie dużo, albo wybrać rodzinę. I założyłam rodzinę.
> Obecnie mieszkasz w Anglii?
— Tak, mieszkam w Anglii z mężem i dzieckiem.
> Dzisiaj z perspektywy wielu lat swoją przygodę z ciężarami uważasz tylko za epizod w życiu czy coś, co miało duży wpływ na to życie? Czy sport coś ci dał, pomógł?
— Sport zawsze był w moim życiu i to od dziecka. Na początku trenowałam lekkoatletykę. Cały czas była ta miłość do sportu. Jednak jak przeszłam na ciężary, to tutaj czułam się jak ryba w wodzie. To tutaj odnalazłam siebie. Oczywiście sport pomaga w życiu. Uczy dyscypliny, podejmowania właściwych decyzji w życiu, w jakim kierunku chce się iść. Uczy również przegrywać. Przegrywać trzeba też umieć. Przede wszystkim uczy szacunku. Szacunku do siebie, do tego, co się robi i innych ludzi.
> Istnieje przekonanie, że byli ciężarowcy to ludzie schorowani, ze zniszczonymi kręgosłupami i stawami kolanowymi. Patrzę na ciebie i widzę zaprzeczenie tej teorii. Siedzi przede mną atrakcyjna, w pełni sprawna, wyluzowana i inteligentna kobieta. Rozumiem, że zdrowie dopisuje?
— Dziękuję, nie narzekam. Uważam, że jeśli się dobrze trenuje, to uprawianie ciężarów jest niegroźne dla zdrowia. Może gdybym przyjmowała jakieś środki i źle technicznie trenowała, to prawdopodobnie byłby jakiś uszczerbek na zdrowiu. W moim przypadku wszystko szło według procedury. Nie oszukujmy się. My startowałyśmy jako pierwsze. Chciałyśmy pokazać, że my kobiety też możemy dźwigać i przede wszystkim dla nas najważniejsze było, żeby pokazać, że możemy dźwigać piękniej niż faceci. Wiadomo, faceci to są ciężary, to jest show, a my jako kobiety chciałyśmy też pokazać oprócz tego show, ale z klasą. Chciałyśmy to robić ładnie. To był nasz główny cel.
> Wspomniałaś o „braniu”. Niestety dzisiaj „branie”, to już olimpijska codzienność. Mnóstwo dyskwalifikacji, jednym medale zabierają, drugim te medale wysyłają pocztą. Wydaje się, że doping niszczy dzisiaj ciężary. Mówi się nawet o wykreśleniu tej dyscypliny z programu igrzysk. Co o tym sądzisz?
— To jest niefajne. Świat tak poszedł do przodu, jest tyle centrów badawczych. Zawodników jest dużo, ale igrzyska są co cztery lata. Myślę, że ludzie odpowiedzialni za zwalczanie dopingu w tym okresie powinni się zorganizować i takie osoby w ogóle nie powinny wystąpić na igrzyskach. W sporcie ten doping zawsze gdzieś tam był. Nie oszukujmy się, w każdej dyscyplinie. Nie każdy jest idealny i może bić rekordy świata. Jednemu przychodzi to łatwiej, drugiemu trudniej. Moim zdaniem idealna była Agata Wróbel. Ja, mimo że coś osiągnęłam, to w moim przypadku musiało być więcej potu na treningach. Musiałam więcej czasu spędzić na siłowni. Niestety nie wszyscy znoszą presję wyniku. Stąd sięganie po doping, któremu jestem zdecydowanie przeciwna.
> Wróćmy do 2000 roku, do Sydney. Na pewno ten start analizowałaś setki razy. Czy dzisiaj zrobiłabyś coś inaczej? Czy mogłoby być lepiej?
— Wydaje mi się, że zrobiłam wszystko, co tylko było możliwe. To było szczęście. Miałam do wyboru dwie kategorie. Musiałam wybrać jedną. Wybrałam tę niższą. Okazało się, że w tej wyższej aż sześć zawodniczek spaliło. Nie wiadomo, co by było, gdybym wybrała tę wyższą kategorię? Może wtedy one by nie spaliły? Tego nikt nie wie. Uważam, że zrobiłam wszystko to, co powinnam. Oczywiście niedosyt jest, ponieważ wynikowo liczyłam na więcej, ale myślę, że ósme miejsce nie jest takie złe. Być na ósmym miejscu na świecie, to jest dobrze. Trener Henryk Dueskau nie ukrywał, że jednak on wypuściłby mnie w innej wadze. Być może to jest ten niedosyt.
> Wiadomość o śmierci trenera zastała cię za granicą. Jak ją przyjęłaś?
— Śledzę informacje na temat ciężarów i widziałam Henryka Dueskaua w zeszłym roku, jak byłam w Więcborku na wakacjach. Już było widać chorobę. Uważam, że 76 lat to nie jest wiek na jego odejście. Miał pasję, miał serce do tego, co robi. Kiedy ja trenowałam z koleżankami lekkoatletykę, to on od razu widział we mnie potencjał. Lekką trenowałam już dwa lata i ta sztanga na treningach już była. On od razu wyczuł, że tu będzie materiał do ciężarów.
> A być może polska lekkoatletyka straciła kolejny talent?
— Trenowałam u Wacława Muniaka pod szyldem Krajny Sępólno. Życie tak się potoczyło, jak się potoczyło i tego nie zmienimy.
> Jaki jest obecny stan więcborskich ciężarów, każdy widzi. Nie jest dobrze.
— Zaczynamy od zera. Wierzę w to, liczę na to, że to się odrodzi. Jest trochę dziewczyn. Jak będą chciały, jak będą widziały ten cel, że mogą iść dalej, to wyniki i sukcesy powinny w końcu przyjść.
> I tego sobie życzmy. Tobie dziękuję za rozmowę i życzę wszystkiego dobrego. Wpadaj do Więcborka częściej. Dziękuję za rozmowę.