Felieton Radka Skórczewskiego

Krzyż

Radek Skórczewski, 18 czerwiec 2025, 09:51
Średnia: 0.0 (0 głosów)
Patrząc z zachodniego brzegu Odry.
Krzyż
Mój czarny potwór, dziecko szwedzkich inżynierów z rykiem diesla łyka ostatnie kilometry autostrady w kierunku do Wiesbaden. Grudzień, wieczór szybko zapada. Świadomie nie wybrałem pociągu. Po ostatnich wyczynach tzw. emigrantów w pociągach unikam Deutsche Bahn. Jadę swoim pudlem, nikt mnie tu nie potraktuje nożem czy maczetą. Trochę bardziej uciążliwe, ale w sumie bardziej bezpieczne. 
Tu w szpitalu w Wiesbaden są bardzo fajne kursy ultrasonograficzne. Kolega był i bardzo poleca.
– Marcel, a gdzie spałeś?
– A miałem taki hotel coś z miastem w nazwie po angielsku chyba, zaraz przy centrum.
 W pracy kupa roboty, w domu też armageddon, dzieciaki chore, hotel bukuję w robocie tuż przed samym wyjazdem. Jak to tam było? Coś z miastem po angielsku…
– Marcel!... – wpadam na oddział.
– Nie ma go! Pojechał do domu, jest po dyżurze.
Loguję się do kompa na booking.com, o jest, City, łapię pokój jednoosobowy dla niepalących. Po chwili przychodzi na maila potwierdzenie rezerwacji. Uff, mam nocleg. 
Co nagle, to po diable. 

Knajpa

Jest już ciemno, gdy dojeżdżam do granic Wiesbaden, wbijam więc dopiero teraz nazwę hotelu w nawigację. Town... City... Niebieskie kółko navi kręci się i po chwili mam na monitorze niebieską trasę do hotelu. Rzeczywiście, Marcel miał rację, jest tuż przy centrum, zaraz koło ringu starego miasta. Klikanaście minut i parkuje dużą V (rodzinna nazwa naszego volvo) przy hotelu. Melduję się w recepcji. Rzucam klamoty na łóżko, szybko siku, wprawdzie padam na pysk, ale idę na miasto. Jestem głodny i mam ochotę na zimne pszeniczne. 
Wrzucam na Google hasło Restaurant i mam od razu kilkanaście pinesek z miejscówkami lokali. O... jeden tuż obok, ma dużo dobrych opinii. 
Rzucam do umalowanej recepcjonistki, że idę tylko coś przekąsić (bo o 22 zamykają recepcję) i kieruję się na lewo w kierunku żarcia. Mam ochotę na porządnego kebaba. W tym czasie w Szczecinie temat kebab to była czysta popelina... marchewkę dają do środka... Fuj...
Tam, gdzie idę, podobno jest świetny. Jakieś 350 metrów. Idź nach links. Mijam kolejne budynki... i ludzi na ulicy. He, sami faceci. Chyba się tu wyróżniam. Kurde, tutaj same Turki?! Żadnej babki. Z mijanej na winklu, jarającej fajki grupy młodzieży ktoś rzuca w moim kierunku:
– Hello, mein Freund, potrzebujesz czegoś mocniejszego?
– Nein, danke! – rzucam w odpowiedzi i popylam dalej, żołądek prowadzi do przodu, jadłem dziś tylko śniadanie…
O… już knajpa… czysto, schludnie, już z daleka widać. Ładnie podświetlona, jakieś krzaczki w donicach. 
Właśnie podjeżdża wypasiony merol i wysiada elegancka rodzinka: on, dwójka dzieciaków i żona… w chuście. Hm… taki lajf tutaj. 
Wchodzę, czekam na kelnera, aż mi zaproponuje miejsce. 
Elegancki, młody człowiek o śniadym kolorze skóry pyta się twardym akcentem, czy jestem sam i po moim potaknięciu głową wskazuje mi pojedynczy stolik. Dostaję speisekarte. 
Rozbieram się, pomimo grudnia mam tylko polo pod spodem. Rozglądam się dookoła, kilka eleganckich rodzin, panie wszystkie w chustach. Pełno dzieciarni. Ceny… takie sobie, nie najniższe. Ale lokal musi być dobry, bo miejsc wolnych jest niewiele. 
Dobra. Szybko wyszukałem danie dla siebie, żołądek rządzi, lekko skinam na kelnera, który się na mnie właśnie patrzy. Już wybrałem.
– Proszę numer 34 i jednego zimnego... Paulanera (popularne bawarskie piwo pszeniczne)!
Pauza, uśmiech znika jak za sprawą cudownej różdżki z twarzy młodego człowieka, opuszcza wzrok na moją klatę (wtedy jeszcze ją miałem, dziś to smętne resztki). Cedzi twardo przez usta:
– Hier wird kein Alkohol getrunken (tu się nie pije alkoholu)!
– Że jak? – zgłupiałem, jestem kurde w centrum Hesji!
– Hier wird kein Alkohol getrunken – powtarza, tembr głosu zmienia się na jeszcze bardziej zimny.
– Zamawia pan coś? 
Wk... mnie, ale jestem cholernie głodny. Muszę coś zjeść‚ rezygnuję z browara. 
– Biorę pozycję 34 i szklankę coli. To chyba macie, co?
Odwraca się bez słowa na pięcie i odchodzi. Mam czas, żeby się rozejrzeć. Kupa ludzi, ale żadnego Niemca. Same śniade twarze. Gdzie ja kurde trafiłem?
Przychodzi żarcie, dostaję mięso kebaba na talerzu w połączeniu z pysznymi frytkami, warzywami i super mieszanką wschodnich sosów. Pyszne. Szybko pałaszuję. Płacę kartą, nie daję napiwku. Ubieram kurtkę i wychodzę. A teraz widzę. Nie zapiąłem guzików w moim polo t-shircie. 
Chaczkar swobodnie lata mi na klacie.
Chaczkary to krzyże, które wkurzają szczególnie Turków, mniej inne konserwatywne muzułmańskie nacje. Reagują na niego jak płachta na byka. Bo chaczkar jest krzyżem stricte ormiańskim. A Turcy ich nienawidzą. Wybili połowę narodu ormiańskiego, zaanektowali połowę ich ziem (tak, tak… północno-wschodnia Turcja to dawne tereny armeńskie). Teraz połączyłem sznurki. To tłumaczy reakcje kelnera. 
Idę w kierunku centrum. Jest grudzień, więc jest też Weihnachtsmarkt! Musi być Bier i Gluhwein! No i Bratwurst… Jeszcze bym coś zjadł. Nadzieja matką głupich…
Ale to już inna historia.
A ja, bałwan, pomyliłem w pośpiechu hotele. Marcel był w Hotelu Town, a nie City. Leżą wcale niedaleko od siebie, ale City jest we fyrtlu… tureckim… Ehh… Co kraj, to obyczaj. Niestety, młodzi Turcy, obywatele niemieccy, urodzeni tu w Niemczech, często już w trzecim pokoleniu rodzin emigranckich, są bardziej radykalni niż młodzi Turcy w Turcji. Są tutaj restauracje kompletnie halal. I właśnie do takiej też trafiłem. 

Komunikacja miejska

Pod szpitalem było kiepsko z parkowaniem, więc jeździłem komunikacją autobusową. 
W niedzielę rano miasto było jak wymarłe. Idę sobie na przystanek, mijam jakąś głośną czarnoskórą rodzinę. Ubrani w jakieś takie dziwne białe stroje z kolorowymi elementami niczym firanki przedszkolne. Etiopczycy, Erytrejczycy? Na nogach sandały, bez skarpetek. Jest grudzień… Autobus się spóźnia, biała hałastra też ląduje na przystanku. Ludzie się zbierają… Słyszę arabski, turecki, coś w stylu serbskiego, ucho wychwytuje jeszcze hiszpański. 
Autobus podjeżdża, wszyscy pakują się do Mercedesa. Drzwi się zamykają, auto podnosi się na poduszkach i ruszamy. Z doświadczenia idę do tyłu. Widzę wtedy całą przestrzeń autobusu. Nie siadam, stoję, łapię za uchwyt pod sufitem, bujam się jak kot na teleskopach w takt ruchu autobusu dostosowanego do koloru świateł na skrzyżowaniach. Piękne, secesyjne budynki z czasów kajzera przepływają po obu stronach. Co chwila buda z kebabem, palarnie sziszy. 
Przodem do mnie siedzi starsze, eleganckie małżeństwo, dziadek opiera podbródek na lasce. Patrzy się pusto przed siebie. W jednej klapie marynarki ma wpięty krzyż, pod nim jakaś mała srebrna róża. Spogląda na mnie. Uśmiecham się do niego. Oddaje mi uśmiech, ale tak jakoś smutno. Po chwili spogląda niżej, widzi co mi dynda pod szyją. Chaczkar. Jakaś taka iskierka radości przelatuje przez jego źrenice. Pewno jedzie gdzieś na poranną mszę. On i jego żona to… jedyni Niemcy tym autobusie.
Szpital Heliosa, tu jest mój przystanek. – Tschüss – rzucam do niego i wychodzę.

Posłowie

W tamtym czasie, a było to dobrych kilka lat temu, znany był przypadek kary nałożonej przez dyrekcję jednej ze szkół na nauczycielkę pracującą w państwowej szkole w wielokulturowej berlińskiej dzielnicy Wedding za noszenie łańcuszka z krzyżykiem. Władze szkolne powoływały się na ustawę o neutralności, która zakazuje nauczycielom, policjantom i pracownikom wymiaru sprawiedliwości noszenia symboli religijnych. Tymczasem w orzeczeniu z 2015 roku Federalny Trybunał Konstytucyjny w Karlsruhe uznał, że generalny zakaz noszenia rytualnych chust przez nauczycielki (muzułmanki) w publicznych szkołach na terenie Republiki Federalnej Niemiec jest sprzeczny z ustawą zasadniczą. Obecnie jest jeszcze gorzej. W szkołach w dużych miastach panuje często ostracyzm ze strony dzieciaków pochodzenia imigranckiego. Ostatnio jeden ze znanych komików, Dieter Nuhr, przyznał, iż jego przyjaciel opłaca dzieciaki (Schutzgeld) w klasie swojego syna, żeby nie zaczepiały go w drodze do domu. Córka innego kolegi przestała nosić krótkie spódniczki, żeby w szkole nie wyzywali ją od k…ew. Jakiego to pochodzenia są ci koledzy, to już nie muszę dodawać. To już nie jest śmieszne. 

Dodatki

Z kroniki policyjnej „moich landów”: 
Policja w Pasewalku prawie codziennie publikuje informacje o narodowości i ilości migrantów złapanych na terenie przygranicznym i odsyłanych do Polski. Jemeńczycy, Erytrejczycy, Egipcjanie…To już jest nudne. Ale dokąd oni są zabierani? To już jest ciekawe… Ale jest i wisienka na torcie. W Schwerinie 8.6.25 (stolica landu Mecklemburgia-Przedpomorze) przy ulicy Keplera doszło do scysji pomiędzy dwiema syryjskimi rodzinami. Początkowo kłóciły się dzieciaki, potem doszli dorośli. Doszło do przepychanek, które przerodziły się w bójki. Kłótnia eskalowała do tego stopnia, iż na ulicy znalazło się 150 osób narodowości syryjskiej. Musiała interweniować policja i pogotowie. Kilka rannych osób musiało zostać hospitalizowanych. Na szczęście żaden z policjantów nie został ranny. Gdyby to był Berlin, to znając życie, kłócący się wyznawcy religii pokoju zjednoczyliby się i spuściliby niewiernym policmajstrom jeszcze standardowo lanie.
W Tagesschau (dziennik tv na niemieckiej jedynce) podają, iż zakończył się hadżdż, coroczna pielgrzymka do Mekki.
Prasówka. Bawaria - „Augsburger Allgmeine”: z 1164 dzieci, które w tym roku mają zacząć naukę w szkołach podstawowych, tylko 377 zdało test kwalifikujący do uczęszczania do szkoły. To znaczy, iż około 2/3 dzieciaków nie zna podstaw języka niemieckiego.
 
Radek, 
Krajan na zachodnim brzegu Odry