Radość z kopania (1)
14.11.2012, Gdańsk: Polska - Urugwaj 1:3
Przed wyjazdem do Gdańska wszystko musiało być dopięte na ostatni guzik. Listę kontrolną sprawdzał Mateusz Kogut, wychowawca i spiritus movens całego przedsięwzięcia. Po odhaczeniu prowiantu, dokumentacji, lekarstw i akcesoriów, przyszła kolej na ubrania podopiecznych. Wujek Mateusz skrupulatnie pilnował, żeby wszyscy ubrali się odpowiednio ciepło. Wiadomo - młodość jest lekkomyślna, a listopad, zwła-szcza nocą - bezlitosny. Zgrzytające zęby nie sprzyjają gorącemu dopingowi. Zresztą mecz to nie tylko 90 minut gry, ale i cała otoczka; ceremoniał, na który składa się też długie oraz upierdliwe stanie w kolejkach na stadion i z niego. Dopiero gdy wujek upewnił się, że wszystko gra, można było zacząć wsiadać do busa. Między nimi a Gdańskiem zostało już tylko 200 km szwajcarskiego sera!
Kibice wrócili z wyjazdu o 2 nad ranem - zmęczeni, ale zadowoleni i, co równie ważne, zdrowi. Kiedy rozmawiałem z nimi następnego wieczoru, wciąż byli podekscytowani. Największe wrażenie zrobiła na wszystkich atmosfera na stadionie, zwłaszcza podczas śpiewania hymnu. Postawa polskich piłkarzy budziła już mieszane uczucia… Wszystkich zadziwiła też widoczność z trybun. Lewandowskiego z kolegami widać było zaskakująco wyraźnie. A zobaczyć na własne oczy TEGO - FACETA - Z - BORUSSI to naprawdę coś. Kumple ze szkoły zielenieli z zazdrości.
To nie Lewandowski był jednak gwiazdą wieczoru. Potencjalnie mógł nią zostać nasz bramkarz, co w zasadzie mówi wszystko o przebiegu spotkania. No, ale i jemu się to nie udało. Ton wydarzeniom na boisku nadawał duet urugwajskich napastników: Luis Suarez, czołowy strzelec ligi angielskiej, oraz Edinson Cavani, bombardier włoskiego Napoli. Piłkarze ci są warci razem 80 milionów euro, trzy razy więcej niż cała polska linia obrony, i tamtego wieczoru taka też mniej więcej była różnica klas pomiędzy nimi a naszą defensywą. Tak czy siak - sam mecz był niezły. Zwłaszcza z perspektywy trybun, jak przekonywały zachwycone dzieciaki. I pomyśleć, że wszystko zaczęło się od maila, którego Mateusz Kogut wysłał do PZPN-u na kilkanaście dni przed meczem. Nie zawierał on żadnych zaklęć, jedynie prośbę o bilety z krótkim uzasadnieniem. Nikt nie wierzył specjalnie w jej skuteczność, ale jednak - na kilka dni przed spotkaniem do placówki doręczono kopertę z… 9 gratisowymi biletami na mecz! Okazało się, że w uważanej powszechnie za beton piłkarskiej centrali biją jakieś ludzkie serca. Tym samym odchodząca ekipa Grzegorza Laty sprawiła wielką niespodziankę całej placówkowej rodzinie, a Mateusz udowodnił wszem i wobec, że próbować zawsze warto.
Spostrzegawczy mieszkańcy Więcborka w trakcie transmisji zauważyć mogli flagę narodową z wypisaną nazwą placówki. Wychowankowie powiesili ją na ogrodzeniu za jedną z bramek. Ja byłem na to przygotowany, dlatego podczas oglądania meczu kilka razy udało mi się wychwycić „POWW Więcbork” na biało - czerwonym tle. Ale jak się później dowiedziałem, nie tylko na meczu z Latynosami mogłem ją dostrzec.
Na Zawiszy i na Lechii
Pierwszy raz z kadrą miał bowiem miejsce już w 2009 roku podczas spotkania z Kanadą, rozgrywanego na stadionie Zawiszy Bydgoszcz. Nasze orły zwyciężyły wówczas 1:0 dzięki bramce Rybusa. Był to jednak mecz bez historii. Mimo że sam jestem wielkim miłośnikiem futbolu, w ogóle nie pamiętałem tego starcia. I mimo opowieści dzieciaków, nadal go nie pamiętam. Sparingi takie jak ten, nie zostają w mojej pamięci na długo. Odwrotnie stało się w przypadku chłopaków. Dzięki emocjom, które im wtedy towarzyszyły, gniota z Kanadą wspominać będą zapewne do końca życia.
Pamiętając te błyski w oczach, gdy opowiadali o ostatnim wyjeździe do Gdańska, trudno wyobrazić mi sobie emocje towarzyszące im podczas tej eskapady numer jeden. Dzieciaki, które wypytywałem o mecz z Urugwajem, w większości były też na spotkaniu z Kanadyjczykami. Były wtedy 3 lata młodsze, tak więc przeżywały wszystko jeszcze mocniej i bardziej spontanicznie. A w Bydgoszczy miały przecież zobaczyć na żywo reprezentantów kraju, dotychczas znanych tylko z telewizji. Miały także pierwszy raz w życiu wejść na stadion po brzegi wypełniony kibicami, miały kibicować i stać się częścią widowiska. Miały wreszcie skonfrontować swoje wyobrażenia z rzeczywistością. I chłopcy za dużo o tym nie mówili, ale kiedy patrzyłem na nich później, na ściany w ich pokojach upstrzone posterami topowych piłkarzy, kiedy tak ogólnie gadaliśmy o piłce, czułem, że dla wielu z nich to musiało być naprawdę coś. Takie wydarzenie, wiecie, które na wstępie zamurowuje człowieka. A później go przerasta, onieśmiela, daje kupę radochy (aż oczy się cieszą) albo wszystko to naraz w różnych kombinacjach. Pierwszy raz kibica na stadionie, zwłaszcza dziecka, pozostaje z nim chyba do grobowej deski. Do momentu, gdy kostucha strzeli mu gola.
Sprawcami całego zamieszania byli dwaj wychowawcy: znany już nam Mateusz Kogut oraz Leszek Halkiewicz. To dzięki ich zaangażowaniu i zrozumieniu Beaty Lidy, dyrektorki ośrodka, udało się nabyć bilety. Wykorzystano okazję, jaką stanowił przyjazd kadry tak blisko, do Bydgoszczy. Ale szybko okazało się, że ten wyjazd nie będzie ostatni. Impreza wypaliła i wujowie Mateusz oraz Leszek, co istotne również zapaleni kibice, nie mieli nic przeciwko dalszym przygodom z piłką.
Pomiędzy debiutem z Kanadą a ostatnią grą z Urugwajem doszło do jeszcze jednego wyjazdu. Wykorzystując swoje znajomości,wujkowie załatwili wejściówki na spotkanie Lechii Gdańsk z Wisłą Kraków na nowiutkiej, pięknej PGE Arenie w Gdańsku. Co prawda chłopcy kibicują w większości Lechowi Poznań, ale co tam- już sama perspektywa odwiedzin jednego z najpiękniejszych stadionów w Europie wzbudzała dreszczyk emocji. Był to początek marca 2012 roku. Lechia broniła się przed spadkiem z ekstraklasy, mimo to przegrała ten mecz 0:2. Obiekt wybudowany z myślą o Euro2012 zrobił wielkie wrażenie na więcborskiej ekipie. Oczywiście żaden z jej członków nie sądził wtedy, że ze stadionem przy uroczo nazwanej ulicy Pokoleń Lechii Gdańsk zobaczy się ponownie już za kilka miesięcy.
I co? Nieźle, prawda? Dzięki wspólnej pasji pracownikom domu dziecka i ich podopiecznym trzykrotnie dane było stać się częścią poważnych zawodów sportowych. Stanowiło to niezwykły kontrapunkt dla gołowąsów zaznajomionych wcześniej tylko ze stadionem więcborskiego Gromu i boiskiem w Lubczy (odwiedzanym czasami, dopóki wujek Mateusz, wcześniej zawodnik tamtejszej drużyny, nie zawiesił butów na kołku).
Myli się jednak ten, kto sądzi, że ekipa z bidula to tylko niepraktykujący oglądacze. Wręcz przeciwnie- są oni praktykujący, jak mało kto. I tak, jak po Więcborku i Lubczy przyszła szczęśliwie pora na Bydgoszcz oraz Gdańsk, tak po podwórkowych i szkolnych grach nadszedł czas na prawdziwe wyzwanie. Ale o tym już w drugiej części.