Wspomnienia

Przyszli po nas o trzeciej rano, by zabrać nam wolność. Cz. I

Jacek Grabowski, 11 listopad 2011, 14:01
Średnia: 0.0 (0 głosów)
Aby jeszcze bardziej upodlić, wsadzili wszystkich do bydlęcego wagonu. Na koniec przez maleńkie szparki żegnaliśmy naszą Ojczyznę. Stanisława Szczepańska z Rogalina to jedna z wielu osób, które w chłodzie, głodzie i ubóstwie przeżyły sześć lat na Syberii. 10 lutego 1940 roku przeprowadzona została pierwsza z czterech masowych deportacji obywateli polskich przez władze sowieckie. Według danych NKWD (Ludowy Komisariat Spraw Wewnętrznych) na zachodnią Syberię wywieziono około 140 tysięcy ludzi. Warunki panujące podczas transportu bydlęcymi wagonami uwłaczały godności człowieka. W maju 1946 roku, po sześciu latach wygnania, dwudziestoletnia Stasia wraz z rodziną wróciła do Polski.
Przyszli po nas o trzeciej rano, by zabrać nam wolność. Cz. I

Zdjęcie rodzinne - uroczystość I Komunii Świętej córki Marii (pierwszy rząd, czwarta od lewej Stanisława Szczepańska)

Przyszli po nas o trzeciej rano, by zabrać nam wolność. Cz. I

Stanisława Szczepańska

S tanisława Szczepańska (Pączka) urodziła się na Kresach w 1926 roku. W Płosce, powiat Brzeża-   ny w województwie Tarnopol, parafia Kozowa (nazwy miejscowości pisane są fonetycznie). Miała piątkę rodzeństwa: dwóch braci Tadeusza i Józefa oraz trzy siostry Władysławę, Eleonorę i Helenę. – Tam, gdzie mieszkałam, domy budowane były z drewna. Ukraińcy podpalali nasze domy, a tych ludzi, którzy z nich uciekali, od razu łapali i mordowali, nie zważając nawet na kobiety i dzieci. Kobietom nawet obcinali piersi. Bardzo je męczyli. Gdy napadli wieś Trybowa, to mieszkańcy uciekali przez naszą wieś i krzyczeli: – „Ludzie, uciekajcie, bo Ukraińcy mordują!”. Tato, uciekajmy, bo nas Ukraińcy wymordują! – mówiła z płaczem trzynastoletnia Stasia. Jan Pączka, ojciec Stasi, wsadził dzieci na wóz i wywiózł do sąsiedniej wioski. – Jak wszyscy uciekniemy, to nam wszystko rozkradną – ubolewała Tekla Pączka, mama Stanisławy. Pani Tekla, chcąc uchronić to, co w wielkim trudzie zdobywali przez całe życie, została. Całą noc przesiedziała w ziemniakach. Pan Jan wraz z dziećmi znalazł schronienie w sąsiedniej wiosce. Rano wrócili do domu. Okazało się, że ich wsi nie spalili, tylko została ostrzelana. Wieś, w której mieszkała rodzina Pączków, liczyła siedemdziesiąt numerów. 10 lutego 1940 roku Sowieci wraz z Ukraińcami wkroczyli o 3 rano. Było ich tak wielu, że bez problemu udało się im wszystkich wywieźć. Brat Stasi, Tadeusz, wstał rano, aby oporządzić konie. Po chwili wrócił do domu i powiedział: – Tato, bardzo wiele wojska, mają bagnety na karabinach. Długo nie bawiło, jak w ich domu zjawiło się czterech Ukraińców. – Ruki w wierch – oznajmili, każąc się szykować do wyjazdu. Za pół godziny mieli być wszyscy gotowi. Dzieciom tłumaczyli i obiecywali, że pojadą tylko 20 km za granicę i że będzie im tam dobrze. Będą tam chodzić do szkoły i spać na materacach. Na koniec powiedzieli, że pojadą tam, gdzie mieszkają białe niedźwiedzie. Stanisława Pączka rozumiała po ukraińsku, bo w szkole, gdy chodziła do drugiej klasy, uczyli tego języka. Później zaniechali nauki.– Naszymi końmi wywieźli nas ponad 10 km na stację Kozowa. Tam nas wsadzili do pociągu, w którym, były zakratowane okna. Po prostu bydlęcy wagon. Cztery dni jechaliśmy polską ziemią. Przez maleńkie szparki żegnaliśmy naszą ojczyznę. Napisaliśmy także wiersz na pożegnanie ojczyzny. „Żegnaj, Polsko, ziemio ojczysta, bo odjeżdżamy w ziemie obczyste. Piąty dzień ryknęła sowiecka maszyna, już inny transport się z nami zaczyna. Oj, straszna była nasza karawana, kipiatku i chleba dawali co rana…” – opowiada ze łzami w oczach pani Stanisława. Ten wiersz był dłuższy, lecz pamięć bywa ulotna i wiele wersów uleciało bezpowrotnie.
Deportowanych przewożono w wagonach towarowych z zakratowanymi oknami. Stały tam prycze z jednej i z drugiej strony. Była tylko dziura w podłodze, aby móc załatwiać potrzeby fizjologiczne. Stał również piecyk żelazny, by ogrzać wagon. Ładowano po pięćdziesiąt osób. Bardzo często było ich dużo więcej. Podróż na miejsce zesłania trwała nawet kilka tygodni. Warunki panujące podczas transportu uwłaczały godności człowieka. Bydlęcy wagon okazał się miejscem niedoli dla ok. czterech rodzin.
– Dopóki pociąg jechał w kierunku Moskwy, mieliśmy nadzieję, że uda nam się przeżyć. Jeśli w Moskwie skręcilibyśmy na południe, to będziemy żyć. Okazało się, że naszym miejscem docelowym była północ. Jak dotarliśmy w głąb Rosji, wysłali nas do łaźni, abyśmy się umyli. Do jednej skierowali kobiety, mężczyzn i dzieci –opowiada pani Szczepańska. Po chwili przerwy znów ruszyli w drogę. Pociągiem trafili do Archangielska nad Morze Białe. Stamtąd tzw. holkami (samochody napędzane gazem drzewnym) ruszyli w okolice tundry. Gdy nie można było dojechać samochodem, resztę drogi przebyli w saniach. Na miejscu znajdowały się baraki o długości 30 metrów. W dwóch przeciwległych końcach stały dwa żelazne piecyki. Choć w czasie chłodów paliło się w nich bez przerwy bardzo często w wiaderkach zamarzała woda. Do baraku wegnali ich jak bydło. Dla każdej rodziny przeznaczone były prycze. Odstęp pomiędzy nimi był półmetrowy. – Spaliśmy na gołych deskach. Musieliśmy nosić z lasu drzewo, aby nie zamarznąć. Przez trzy dni i noce nikt nam nie dał nic do jedzenia. Dobrze, że mama zapakowała worek mąki. Zrobiła nam kluski na wodzie. Dopiero po trzech dniach naszego pobytu w tym miejscu przywieźli nam chleb. Czasami było tak zimno, że temperatura sięgała nawet 50-60oC. Naszą całą rodzinę przed zamarznięciem uratowało to, że podczas wysiedlania zachowałam tyle przytomności, że zdążyłam zapakować kilka pierzyn. Podczas podróży i na miejscu w barakach bardzo się przydały i pomogły nam przetrwać mroźne dni i noce - kontynuuje swą opowieść Stanisława Szczepańska. Ci, którzy nie mieli ciepłych ubrań ani nie mieli się czym ogrzać, chorowali i bardzo szybko umierali. Nie było lekarzy ani lekarstw. O jakimkolwiek leczeniu też nie było mowy. Rodzice Stasi pracowali w lesie. Trzynastolatka w tym czasie opiekowała się dwuletnią siostrą Helą. Dwulatka była przeziębiona i miała bardzo mocną biegunkę. Chciała jeść, ale tu nic nie było. Chleb i woda to wszystko, na co mogli liczyć więźniowie. Mała Hela z uwagi na chorobę przez trzy miesiące nic nie mówiła, nie chodziła, tylko cały czas leżała. Każdy, kto ją widział mówił, że nic już z tego dziecka nie będzie. Taka była wychudzona. Dziewczynka miała w sobie tak wiele siły, że po długiej chorobie w końcu wyzdrowiała. Po pewnym czasie, aby ułatwić opiekę nad dziećmi niedaleko baraków powstała ochronka dla dzieci. Stanisława również musiała iść do pracy.
– Ja ją tam zaprowadzałam. Dzieci miały tam o tyle lepiej, że choć ciepłą zupę dostawały do jedzenia. Jak w niedzielę Hela musiała siedzieć w domu, bo ochronka nie funkcjonowała (obozowicze musieli pracować cały tydzień), dłuższy czas płakała, bo chciała tam iść, gdyż tam miała co jeść – wspomina pani Stanisława. Na początku Jan Pączka pracował przy wycince drzew ok. 20 kilometrów od Tar, miejsca zakwaterowania. Po pewnym czasie przenieśli go aż 300 km. W sierpniu 1941 roku masowe przesiedlenia, upokorzenia i upodlenia człowieka formalnie zostały zakończone. Powodem teoretycznych zmian było ogłoszenie amnestii, która weszła wżycie po układzie Sikorski - Majski. –  Po podpisaniu amnestii, gdy dowiedzieliśmy się, że możemy wracać, nikt nie czekał, aż przyjdzie wiosna, tylko od razu wracał w chłodzie. Wielu ludzi próbowało na własną rękę dostać się do większych aglomeracji. Szanse na wydostanie się z naszego grajdołu, okazywały się bezskuteczne, gdyż do Archangielska było ponad 1000 kilometrów. Po dłuższym czasie okazało się, że wielu ludzi zginęło, gdy próbowali wydostać się z obozu – kontynuuje swoją opowieść pani Szczepańska. W kołchozie, jak ktoś miał dużo dzieci, to od samego początku był na spalonej pozycji, gdyż na dzieci nic już nie dawali. – Na początku to choć dobrego chleba dostaliśmy. Później bywało różnie. Każdy pracownik otrzymywał 60 dkg, a później 40 dkg. Dzieci dostawały 40 dkg, a później połowę tej racji żywnościowej. Do picia musiała nam wystarczyć woda z rzeki. Moja mama płakała, że wszyscy wyjadą, a my tu zginiemy. Ojca wysłała, aby poszukał jakiegoś kołchozu, aby nas tam ich przyjęli – opowiadała sybiraczka.
Ciąg dalszy nastąpi.