SP2MKY, czyli ostatni krótkofalowiec powiatu

Robert Lida, 18 styczeń 2016, 10:33
Średnia: 3.0 (1 głosów)
Siedzi przed ścianą elektronicznych urządzeń, w ręku mikrofon. Kręcąc czarną gałką, nasłuchuje, czy w eterze ktoś się odezwie. Wiele z tych urządzeń wykonał sam. Jak mówi, bardziej od nawiązywania łączności fascynuje go budowanie urządzeń radiowych. Chociaż całe życie zawodowe poświęcił rolnictwu, to właśnie elektronika jest jego największą pasją. Pan Grzegorz krótkofalarstwem zajmuje się od 32 lat i jest ostatnim czynnym krótkofalowcem w powiecie sępoleńskim. Niestety, w dobie telefonów komórkowych i internetu już tylko nieliczni w naszym kraju zajmują się krótkofalarstwem. Z Grzegorzem Gawdzikiem ze Skarpy o jego nietypowej pasji rozmawia Robert Lida.
SP2MKY, czyli ostatni krótkofalowiec powiatu

Grzegorz Gawdzik w jego ,,świątyni łączności”. Fot. Robert Lida

- Co to jest krótkofalarstwo?
— To hobby polegające na nawiązywaniu łączności radiowych na wydzielonych pasmach radiowych, od fal długich poprzez średnie, krótkie, ultrakrótkie aż do mikrofal, między krótkofalowcami przy pomocy radiostacji, potwierdzaniu łączności, uczestnictwie w zawodach krótkofalarskich, jak również konstruowaniu urządzeń radiowych i antenowych do nawiązywania łączności.
 
- Jak to się u Pana zaczęło?
— To się wzięło już z najmłodszych lat. Przyjechaliśmy tutaj zaraz po wojnie z Lubelskiego. Można powiedzieć, że film „Sami swoi” to historia mojej rodziny. Miesiąc jechaliśmy pociągiem. Wiadomo, że pierwszeństwo na torach miały transporty wojskowe. W tym pociągu nauczyłem się chodzić. Osiedliliśmy się w Sitnie, ale nie tym naszym, tylko na terenie gminy Sicienko. Tam się wychowywałem oczywiście bez prądu. Po raz pierwszy z elektrycznością zetknąłem się, jak miałem 5 lat i matka zabrała mnie do Warszawy, do krewnych. Zafascynowało mnie oświetlenie elektryczne. Pomyślałem, dlaczego my w domu nie możemy tego tez mieć? Kiedy miałem 10 lat, namówiłem ojca, aby zaprenumerował mi taką gazetę „Świat Młodych”. Tam był kącik techniczny. W tym kąciku opisano, jak zbudować samemu odbiornik detektorowy. Do tego był potrzebny wałek z papieru i drut nawojowy. Rozebrałem starą poniemiecką instalację telefoniczną, która była w naszym domu, i stąd wziąłem drut. Z tego drutu nawinąłem cewkę. Problem był z detektorem. To najczęściej jest kryształ germanu. W tej chwili kupuje się milimetrową diodę i po kłopocie. To można było zastąpić starą żyletką z nalotem i twardym ołówkiem. Właśnie tym ołówkiem na żyletce szukało się punktu detekcji. Słuchawki skombinowałem od faceta, który naprawiał telefony. Za to musiałem mu paść krowy. W ten sposób zbudowałem pierwsze radio. Wieczorem powiesiłem antenę z drutu, włączyłem swoje radio i proszę sobie wyobrazić, że usłyszałem: „Tu mówi Radio Wolna Europa, głos Wolnej Polski”. Nawinąłem zbyt mało zwojów drutu i odbierałem fale krótkie, a nie fale średnie. Tak to się zaczęło. Później cały czas dłubałem i coś budowałem.
 
- No tak, ale dlaczego nie połączył Pan swojej pasji z przyszłym zawodem?
— Chciałem iść do technikum radiowego, ale jedyne takie technikum w Polsce było w Dzierżoniowie. Matka stwierdziła, że to zbyt daleko, że nie dam sobie rady i w końcu trafiłem do technikum rolniczego w Sypniewie i je ukończyłem. W tym zawodzie pracowałem do końca. Krótkofalowcem zostałem bardzo późno. Nie było tutaj warunków. Co prawda był w Sępólnie klub krótkofalowców działający przy Lidze Obrony Kraju. Pierwotnie mieścił się w domu kultury. Tam w pomieszczeniu za salą kinową mieściła się stara, wojskowa radiostacja. Tam byłem raz w życiu. Później klub przeniesiono na stadion, a jeszcze później do biurowca Zakładu Stolarki Budowlanej. Cały czas czytałem na ten temat, ale ożeniłem się, na pierwszym miejscu były dzieci i praca. W 1980 roku przyprowadziłem się do Skarpy. Mieszkał tutaj Adam Brachowski, który był nadawcą w stacji klubowej. To on wciągnął mnie do klubu. To mnie bardzo zafascynowało. 
 
- No ale przecież to były czasy komuny. Jak to mogło być, że ktoś ma swobodny dostęp do fal radiowych? Przecież to mogło być niebezpieczne dla władzy. Jak zostawało się w tamtych czasach legalnym krótkofalowcem?
— Musiałem w Bydgoszczy zdać państwowy egzamin. Potem musiałem wystąpić z wnioskiem do Państwowej Inspekcji Radiowej o zezwolenie na pracę w eterze i przyznanie znaku. W moim przypadku trwało to bardzo długo. W międzyczasie wybuchł stan wojenny. Wreszcie w 1983 roku uzyskałem zezwolenie po sprawdzeniu przez milicję wszystkich członków rodziny. Otrzymałem znak SP2MKY, który określa, że jest to stacja Polska i z jakiego okręgu nadaje. Jeszcze w stanie wojennym zrobiłem sobie odbiornik, a po jego zakończeniu wzbudnicę HS 1000 i na tym pracowałem. 
 
- Sprzętu w sklepach nie było?
— Nabycie sprzętu fabrycznego w tym okresie nie było możliwe i był on bardzo drogi. Pozostawało wykonanie go we własnym zakresie, co czyniło 95 procent nadawców. W 1995 roku wykonałem już radiostację zespoloną, tak zwany transceiver, na którym pracowałem emisją jednoswstęgową, mając łączności krajowe i zagraniczne. 
 
- No dobrze, ale części niezbędnych do ich budowy też nie było w sklepach.
— Części pochodziły głównie z rozbiórki lub za pomocą LOK-u z demobilu wojskowego. Miałem kolegę, który pracował w jednostce wojskowej, w Nierzychowicach i tam likwidowano sprzęt. Przywiózł mi kiedyś cały panel od radiostacji. Tam była masa przydatnych części. 
 
- Jakim językiem posługują się krótkofalowcy?
— Posługujemy się językiem angielskim, ale nie trzeba znać tego języka. Wystarczą podstawowe zwroty. Posługujemy się tak zwanym slangiem i kodem Q, który jest międzynarodowy. 
 
- Generalnie celem krótkofalarstwa jest nawiązywanie kontaktów z innymi osobami i to z całego świata. To taki dzisiejszy facebok. 
— To jest jednak bardziej poważne. Nie mówi się o sprawach osobistych czy politycznych. Po prostu nie wypada.
 
- Krótkofalowiec to po trosze elektronik i fizyk.
— Trzeba też znać dobrze geografię. Po znaku rozpoznajemy kraj, z którego się nadaje, a tych jest 320.
 
- To z kim Pan sobie gaworzył przez te wszystkie lata?
— Nie uważam się za nadawcę w pełnym tego słowa znaczeniu. Byłem raczej krótkofalowcem – dłubaczem. Lubiłem nie tak gadać jak majsterkować i budować urządzenia. To mnie bardziej interesowało. Poza tym chodziło o to aby „poprzeżuwać szmaty”. To jest takie określenie, które opisuje rozmowę o wszystkim i o niczym. Czyli głównie o krótkofalarstwie. O pogodzie i przede wszystkim określa się raport. Na raport
składa się siła sygnału i czytelność, a telegrafii ton. Miałem łączność ze wszystkimi kontynentami. Nawet miałem łączność przez stację kosmiczną „Mir”. Normalką są Stany Zjednoczone, Kanada, Australia. Modne jest składanie życzeń o północy w sylwestra. Składałem Australijczykowi życzenia, a on mówi, że oni już dawno po północy. Są łączności z całym światem. To zależy od mocy nadajnika, od propagacji, która się zmienia w ciągu dnia, od plam na słońcu. Jest mnóstwo zależności. Tutaj nie ma takiej pewnej łączności. Pewna łączność jest na UKF-ie, to znaczy powyżej stacji radiowych. UKF działa jak telefonia komórkowa, poprzez przemienniki. Specjalnie nie znam języków, dlatego więcej słucham niż gadam, ale kilka łączności dziennie się robi. 
 
- Podobno miał Pan ciekawą rozmowę dotyczącą historii Skarpy?
— Wiosną ubiegłego roku zrobiłem wywołanie i zgłosiła się stacja SP7GV. Po wymianie obowiązkowych danych korespondent spytał mnie, czy jest to Skarpa położona koło Chojnic, Człuchowa, Tucholi? Był to Stanisław z Łodzi, który poprosił mnie o podanie adresu, bo jest rodzinnie związany ze Skarpą i chce napisać list. List szybko otrzymałem i okazało się, że jego matka od 1915 roku ukrywała się z żoną barona Turnaua i dziećmi w majątku Lucjana Prądzyńskiego i często mu opowiadała, wspominając ten okres. Szczególnie wychwalała gościnność rodziny i wspominała małego Jędrka, czyli Andrzeja Prądzyńskiego. Matka Stanisława Workiewicza, czyli SP7GV, była guwernantką i boną na dworze Augusta Turnaua w Zaleszczykach w Galicji. Majątek odziedziczyła jego żona Stella. Pomimo że byli narodowości austriackiej, byli związani z Polską i chcieli, aby ich dzieci uczyła Polka. Mama Stanisława, jadąc pociągiem, zostawiła w przedziale podpisaną książeczkę do nabożeństwa oprawioną w skórę, którą konduktor przekazał zawiadowcy stacji. Ten w wolną niedzielę wypastował oficerki, natarł włosy brylantyną i pojechał do Zaleszczyk. Tam poznał swoją przyszłą żonę. W związku z wybuchem wojny i wyjazdem do Skarpy nastąpiła rozłąka, ale na zaproszenie Prądzyńskich przyjeżdżał do Skarpy. Po otrzymaniu tego listu skontaktowałem się z najstarszą mieszkanką Skarpy, która mieszka tutaj od urodzenia. Pamiętała panią, która uczyła folwarczne dzieci wierszyków i śpiewała z nimi piosenki. Marta Imbiorowicz wspominała, że bona bardzo lubiła konie i biały strój przepasywany srebrnym łańcuchem, na końcu którego była głowa konia. Opisałem to wszystko Stanisławowi, a on potwierdził, że wszystko się zgadza, a łańcuch ma w szufladzie. Zaprosiłem go do Skarpy i przyjechał na dwa dni. Bardzo mu się tutaj podobało. 
 
- Czy na naszym terenie są jeszcze inni krótkofalowcy?
— W powiecie sępoleńskim zostałem sam. Byli, ale już nie żyją. Najstarszym był Zygmunt Pubanc, który był założycielem klubu w Sępólnie, on już dawno nie żyje. W rejonie tucholskim jest jeden, w Nakle nigdy nie słyszałem, są w Wyrzysku. Jestem jedynym, który się ostał. Mimo wszystko na świecie ludzie się w to bawią. Niestety, nie ma młodych. Młodzi mają komórki, aby sobie pogadać. Żeby zbudować coś samemu, to nie ma mowy. 
 
- Dziękując za rozmowę, życzymy wielu udanych łączności.