Wspomnienia

… kiedy rozmawiają Polacy, zaczynają krwawić serca…

Adam Kapłon, 17 czerwiec 2016, 11:25
Średnia: 0.0 (0 głosów)
Urodził się 19 grudnia 1907 roku w miejscowości Wielątki Nowe, w dawnym województwie warszawskim. Kiedy wybuchła wojna, miał 32 lata. I on poszedł na nią. Poszedł i już nigdy nie wrócił. Do domu.
… kiedy rozmawiają Polacy, zaczynają krwawić serca…

Andrzej Rakowski nad mogiłą swojego dziadka na cmentarzu komunalnym w Newton Abbot. Fot. Adam Kapłon

Po wojnie rodzina rozpoczęła jego poszukiwania. „Tu Radiowa Skrzynka Poszukiwania Rodzin Międzynarodowego Czerwonego Krzyża w programie pierwszym Polskiego Radia na falach długich w paśmie 225 kiloherców” i spokojny głos spikera Ksawerego Jasieńskiego odczytującego imiona i nazwiska osób poszukiwanych przez rodziny w kraju. Dobrze pamiętam tę audycję, była wówczas emitowana wczesnym rankiem, około godziny 6.00, po porannych wiadomościach. Wśród tysięcy nazwisk padło i jego . „Rodzina w kraju poszukuje Romualda Rakowskiego, urodzonego…”, potem padały imiona rodziców i inne detale pozwalające na identyfikację właściwej osoby. Niestety, nikt nigdy nie odpowiedział na to wezwanie, aż w końcu z Międzynarodowego Czerwonego Krzyża przyszła wiadomość, że poszukiwany Romuald Rakowski zginął w czasie wojny.

Jest rok 1983. Na adres mieszkającej w Więcborku siostry R. Rakowskiego nadeszła przesyłka listowa wysłana z Anglii, zwykła szara koperta a w niej, na sztywnej karcie formatu A4 ozdobionej herbem hrabstwa Devon pismo w obcym, niezrozumiałym dla niej języku, z dużym, czarnym tytułem: „Certified copy of an entry of death” – uwierzytelniony odpis aktu zgonu, pod nim w kilku kolumnach podstawowe informacje: numer w rejestrze zgonów, kiedy i gdzie nastąpił zgon, imię i nazwisko, płeć, wiek w chwili śmierci, przyczyna śmierci, data sporządzenia dokumentu i podpis osoby wystawiającej.

Wszystkie dane się zgadzały i nie pozostawiały cienia wątpliwości – to był dokument potwierdzający, że Romuald Rakowski nie zginął w czasie wojny, żył do marca roku 1983. Umarł w wieku 77 lat. Ostatnie dziesięć lat swojego życia spędził w Ilford Park Polish Home – w domu polskich weteranów II wojny światowej w Stover, niedaleko Newton Abbot.

Po zakończeniu wojny, ówczesny premier Wielkiej Brytanii Winston Churchill, mając na uwadze fakt, że większość polskich żołnierzy nie może wrócić do Polski, bo ta dostała się pod okupację radziecką, a powracających z Zachodu żołnierzy czeka w niej śmierć, a w najlepszym przypadku więzienie, złożył następującą obietnicę: „Her Majesty’s government will never forget the debt they owe to the Polish troops who have served them so valiantly and for all those who have fought under our command.” – „Rząd Jej Królewskiej Mości nigdy nie zapomni, jak wiele zawdzięcza polskim żołnierzom, którzy służyli tak dzielnie, i wszystkim, którzy walczyli pod brytyjskimi rozkazami.” Wypełnieniem tej obietnicy Churchilla było utworzenie 45 ośrodków rozlokowanych po całej Wielkiej Brytanii, które stały się domem dla polskich żołnierzy. Dziś pozostał już tylko jeden taki ośrodek – Ilford Park Polish Home – nazywany Małą Polską przez jego mieszkańców. Właśnie do tej Małej Polski w 1973 roku trafił Romuald Rakowski i spędził w nim ostatnie lata swojego życia.

Rodzina nie mogła pogodzić się z losem ani zrozumieć, dlaczego ich brat, mąż i ojciec przez tyle lat po zakończeniu II wojny światowej nie dał najmniejszego znaku życia? Dlaczego do nich nie wrócił? Co zmusiło go do życia z dala od najbliższych?

Pytania można by było mnożyć w nieskończoność. Ale i na te, które już zostały postawione, postanowił po latach poszukać odpowiedzi wnuk Romualda Rakowskiego, pochodzący z Więcborka, a od lat mieszkający z rodziną w Szwajcarii.

Jest piątek, 6 maja 2016 roku. Na dziedziniec Ilford Park Polish Home zajeżdża samochód na szwajcarskich tablicach rejestracyjnych. Idziemy do recepcji i pytamy o szefową ośrodka. Po chwili wychodzi do nas uśmiechnięta Clare Thomas, która sprawuje pieczę nad całością IPPH. Po krótkim powitaniu informujemy o celu wizyty, Clare natychmiast prosi o pomoc jedną ze swoich współpracownic. Podajemy dane personalne Romualda Rakowskiego, po chwili otrzymujemy jego kartotekę. Niestety, już na pierwszy rzut oka widać, że jest to dokument odtworzony.

W 1987 roku podjęto decyzję o przebudowie Ilford Park Polish Home. W listopadzie 1991 roku położono kamień węgielny pod budowę nowego obiektu, rok później, w grudniu 1992 roku został otwarty zupełnie nowy ośrodek. Jego otwarcia dokonał dr Janusz Kochanowski, ówczesny Konsul Generalny RP w Londynie (dr Janusz Kochanowski zginął 10 kwietnia 2010 roku, w Katastrofie Smoleńskiej). Baraki zostały zastąpione zwartym kompleksem domów typu bungalow, wyposażonych we wszelkie wygody, pensjonariusze mają do dyspozycji samodzielne mieszkania, stały dostęp do gabinetu lekarskiego, wewnątrz kompleksu jest również kaplica, sklep i zakład fryzjerski.

Podczas przeprowadzki część dokumentów uległa uszkodzeniu, dlatego zostały one odtworzone, ale tylko poprzez naniesienie podstawowych danych. Brakuje na przykład informacji o poprzednim miejscu zamieszkania rezydenta. Andrzej, wnuk R. Rakowskiego pyta o więcej szczegółów, ale nasza informatorka – Leslie – tylko bezradnie rozkłada ręce, na szczęście na moment, bo udaje się do biura i daje nam kartkę z numerami do polskich stowarzyszeń kombatanckich w Londynie. – Jestem pewna, że tam wam pomogą – mówi.

Wychodzimy na zewnątrz i dzwonię na pierwszy z podanych numerów. Nie muszę długo tłumaczyć o co chodzi. – Ma pan kartkę i coś do pisania? – życzliwy damski głos po drugiej stronie dyktuje numer do brytyjskiego ministerstwa obrony, a dokładniej do departamentu polskiego. – Poprosi pan o panią Małgosię, ona wam pomoże – pada ostatnia uwaga na zakończenie tej rozmowy. Pani Małgosia to Mrs Margaret Goddard, pracuje w tym departamencie od lat. Od lat też chętnie pomaga Polakom szukającym śladów po swoich bliskich.

Jest ciepły, majowy dzień. Idziemy alejkami cmentarza komunalnego w Newton Abbot. Słońce pada na nasze rozpalone głowy, otula też swoim blaskiem kamienne płyty nagrobków. Pracownik cmentarza koszący trawę skrupulatnie tłumaczy nam, jak dojść do polskiej kwatery. To tutaj spoczywają doczesne szczątki mieszkańców Małej Polski. Andrzej idzie skupiony, towarzyszy mu żona. Ona pierwsza dostrzegła skromny nagrobek z imieniem i nazwiskiem, które słyszała od lat. Mówił jej o nim, wiedziała, jak bardzo chciał odnaleźć ten grób. Zanim się pobrali, zanim urodziły się ich dzieci, ona znała to jedno z jego najważniejszych pragnień, które właśnie w tej chwili się urzeczywistniło. Stoję z tyłu, nie mam śmiałości, nie mam prawa, aby przeszkadzać w tym spotkaniu wnuka i jego dziadka…

Drżącą ręką zapala znicz na jego grobie, klęka i rozmawia z nim tak, jak tylko wnuk z dziadkiem rozmawiać może. Bo są takie sprawy, o których nie mówi się własnemu ojcu, ale własnemu dziadkowi powierzyć je można zawsze…

Wychodzimy z cmentarza. Z potoku słów Andrzeja wyłapuję to pytanie – Dlaczego? I staram się na nie odpowiedzieć. Mówię o tamtych strasznych czasach i ludzkich tragediach, z których jedna prawdopodobnie była udziałem jego dziadka. On nie wrócił do kraju i zerwał kontakty ze swoją najbliższą rodziną, bo bardzo ją kochał i w ten sposób chciał ją uchronić przed prześladowaniami ubeków. Zdecydował się na samotność, aby jego żona i dzieci, jego rodzeństwo w kraju żyło bez ciągłego nachodzenia, nękania, nocnych rewizji i przesłuchań. Żeby nikt nigdy nie nazwał ich zdrajcami, kolaborantami kapitalistów, itd. I właśnie dlatego Romuald Rakowski tak a nie inaczej zdecydował. Tak zrobiło wielu, bardzo wielu Polaków, którzy postanowili nie wracać do kraju zajętego przez Sowietów. Romuald Rakowski żył tu samotnie, a skromny nagrobek wskazuje, że i umarł też samotnie i został pochowany na koszt miasta Newton Abbot.

Co się z nim działo od zakończenia wojny do 1973 roku? Odpowiedź na to pytanie też padnie. Pani Małgosia z brytyjskiego ministerstwa obrony w przepastnych ministerialnych archiwach odnalazła teczkę personalną Romualda Rakowskiego i obiecała udostępnić rodzinie wszystkie dane, które pozwolą odtworzyć jego losy…

Tak się złożyło, że w przeciągu kilku tygodni trzykrotnie byłem w Ilford Park Polish Home. Pierwszy raz byłem tam z Jakubem, moim serdecznym i bardzo „chorym na Polskę” przyjacielem - wspólnie przecież organizowaliśmy pokaz filmu „Pilecki”, podczas którego do Taunton zawitał odtwórca roli rotmistrza Witolda Pileckiego – Marcin Kwaśny. Pojechaliśmy wówczas do Małej Polski z zaproszeniem, bo bardzo nam zależało, żeby ten film obejrzeć w towarzystwie świadków tamtych wydarzeń. To wtedy właśnie, kiedyśmy pierwszy raz w Ilford Park Polish Home byli, spotkał nas przeogromny zaszczyt – poznaliśmy pp. Halinę i Tadeusza Stopczyńskich. Pomógł nam w tym Romuald Ossowski – jeden z pracujących tu opiekunów. Przy pożegnaniu pan Tadeusz, warszawski powstaniec, który do tej chwili z uśmiechem na ustach opowiadał nam swoje wojenne przeżycia, spoważniał nagle i powiedział coś, czego nie można zapomnieć: – Kiedy rozmawiają Polacy, zaczynają krwawić serca…

Andrzeja Borowca i Tadeusza Stopczyńskiego los po raz pierwszy zetknął ze sobą 71 lat temu. Jako bardzo młodzi ludzie walczyli ramię w ramię w Powstaniu Warszawskim.

Później ich drogi się rozeszły. Mijały lata, dziesiątki lat. Jeden z pracowników Ilford Park Polish Home, a był nim Romek Ossowski właśnie, długo nie mógł zdecydować się na ten krok, ale intuicja, a może umiejętność słuchania drugiego człowieka podpowiadała mu, żeby doprowadzić do spotkania dwóch bardzo wiekowych już pensjonariuszy. Obydwaj mieszkali w Ilford Park Polish Home, w oddzielnych pawilonach, jednak zastanawiające było to, że obydwaj podczas rozmów, które z każdym z nich z osobna prowadził, opowiadali mu podobne historie.

A ludzie w tym wieku coraz bardziej wracają do swojej młodości. W przypadku naszych bohaterów lata ich młodości przypadły na czas II wojny światowej. O niej to, o ludzkich tragediach i o ludzkich śmierciach słyszał więc opowieści od obydwu. I słyszał też o ich walce w Powstaniu Warszawskim. W wojennych, strasznych opowieściach obydwu mężczyzn pojawiały się nazwy warszawskich ulic, powstańczych przyczółków, ich relacje z wędrówki pajęczynami warszawskich kanałów, które wielu uratowały życie, ale też dla wielu stały się katakumbami. Pośród tych strasznych obrazów pojawiały się jednak i inne - o urodzie powstańczych sanitariuszek, o ślubach powstańczych, które bardzo często zaraz następnego dnia kończyły się dopełnieniem słów przysięgi składanej przed ołtarzem: „... oraz że cię nie opuszczę aż do śmierci. Tak mi dopomóż, Panie Boże Wszechmogący, w Trójcy Jedyny i Wszyscy Święci.”

Te same ulice, bo i miasto to samo, te same historie - wszak nie mogło być innych niż te, które niesie za sobą wojenna tragedia. – Te same śmierci? – Dla pracownika Domu Weteranów Wojennych śmierć kogoś z pensjonariuszy w kilkadziesiąt lat po wojnie nie powinna być niespodzianką. – Taka jest w końcu kolej rzeczy: raz człowiek się rodzi, raz żyje i raz umiera... Właśnie ... i raz umiera... – i więcej nic?... Być może świadomość nieuchronnego końca dopomogła w podjęciu tej decyzji, dzięki której pewnego dnia obydwaj mężczyźni spotkali się w kaplicy, a jednocześnie świetlicy Ilford Park Polish Home. Długo spoglądali na siebie w milczeniu, pamięć nie mogła przywołać z zakamarków przeszłości obrazów zapamiętanych z młodzieńczych lat, z lat Powstania, czyli tych, w których obydwaj potrafiliby się odnaleźć. Dopiero na dźwięk swoich imion i nazwisk, kiedy się przedstawili sobie nawzajem, pamięć pomogła kojarzyć wojenne przeżycia z konkretnymi ludźmi.

Andrzej?

Tak, Tadziu, to ja...

Ich zamglone źrenice ożywiły się nagle, pojawiły się w nich łzy wzruszenia i nieopisanego szczęścia, że po tylu latach... że zdążyli... że jeszcze mają sobie tyle do opowiedzenia. Przecież nie widzieli się ponad 70 lat..., – choć od dawna mieszkali zaledwie kilkadziesiąt metrów od siebie...

Za drugim razem towarzyszył nam Marcin Kwaśny, który spotkał się z mieszkańcami Ilford Park Polish Home i zostawił im kopię filmu „Pilecki” na płycie DVD. I on też z przejęciem i zaciekawieniem wsłuchiwał się w tę wojenną opowieść sprzed lat. I kiedyśmy mieli odjeżdżać, podszedł do nas jeden z pensjonariuszy, który wcześniej opowiadał swoje wojenne przeżycia, mówił o swojej służbie w desancie i o tym, ile skoków ze spadochronem oddał. I ujrzeliśmy jego oczy pełne łez i wzruszony głos, którym powiedział: – Pozdrówcie Polskę ode mnie, ja ją zawsze w sercu noszę…