Była cicha i spokojna noc. Pies ujadał, spoglądając w kierunku lasu… W tym czasie mordowali mojego tatę. Część II
Po śmierci proboszcza Meggera w 1937 roku na czele parafii w Wąwelnie stanął młody ksiądz Cezary Lorkiewicz. – Był bardzo dobrym człowiekiem, otwartym i nigdy nie odmawiał pomocy. Powodem jego śmierci było zapewne to, że pewnie powiedział patriotyczne kazanie. Dla naszych oprawców każdy powód był dobry – opowiada Gertruda Sowińska. Cezary Lorkiewicz swoje życie zakończył 12 listopada 1939 roku po dwóch latach posługi duszpasterskiej w Paterku (prawdopodobnie). – Naszego proboszcza wywieźli wozem, którym wożono obornik. Chcieli go upodlić za to, że był dobrym człowiekiem. Sąsiedzi widzieli, a także mój mąż widział, jak go wieźli. Z tego, co mówili moi sąsiedzi, tym wozem w ciągu godziny nie mógł dojechać do Mroczy, a potem do Paterka, gdzie prawdopodobnie zginął. Z tego, co mówili naoczni świadkowie, mogli go zastrzelić w lesie w Słupówku, bo szybko wrócili, lecz już bez księdza – mówi pani Gertruda. Czy to była prawda? Pozostanie to tajemnicą. Dziś wiadomo, że zginął w Paterku i taka wersja pozostaje w naszej pamięci. Zanosiło się na wojnę. Pan Józef kupił kannę nafty, aby mieć zapas na trudniejsze czasy. – Tata kupił pełną kannę nafty, bo na wojnę się zanosiło. Po śmierci taty przyszedł ten gnój [Wiederheft] i chciał tę naftę. Wraz z mamą przeczuwałyśmy, że możemy stracić cały zapas nafty i pochowaliśmy ją w błotku porozlewaną w butelkach. On nie chciał wierzyć, że jej nie mamy i mieliśmy przynieść. Mama powiedziała, żebyśmy z góry przynieśli, bo jeszcze kilka butelek zostało. Poszliśmy i po chwili usłyszałam, że ten gnój Wiederheft bije mamę. Zeszłyśmy prędko na dół… Jak zeszliśmy, to już nie bił. Mamie krew z nosa leciała. I w buzię trafił raz, guza miała. A potem pies jak na tego wariata szczekał i wył, tak jak wtedy na ten las, gdy tatę mordowali. Niemiec Wiederheft chciał nam odebrać nasze gospodarstwo. Swojego parobka ulokował w jednej części domu. Zrobił z niego zarządcę. Nawet zapis u rejenta zrobił. Jak ten zarządca zauważył, że goście do nas przyjechali, to od razu po Ditricha poszedł. Po chwili obydwaj pojawili się w naszym domu. Mamy szwagier wyszedł na dwór i po niemiecku rozmawiali. Po chwili, jak Niemiec Wiederheft dowiedział się, kim jest mój wuja, to od razu zmiękł. Wuja nam pomógł i wywalił z naszego domu nieproszonego gościa – opowiada ze wzruszeniem pani Sowińska. Do lagrów zabierali wszystkich bez wyjątku. Anna Urban dowiedziawszy się, że będą kolejną rodziną, która zostanie wywieziona, schroniła się z dziećmi w pobliskim lesie. Po ciężkiej nocy okazało się, że wywóz nie doszedł do skutku i wszyscy bezpiecznie wrócili do domu. Na każdego przychodzi pora. – Wiederheft (morderca) bardzo się rozchorował. Mówili, że przy maciorze siedział i przeziębił się. Jeszcze z początku, jak on przyszedł załatwić coś do nas, to byliśmy od razu koło mamy. Baliśmy się, bo mama na jego widok się złościła. A on pisał i raz tu, raz tam patrzył, węszył. Było widać, że choroba już go brała. Do góry wszedł pisał, rozglądał się. Jak wyszedł, mama mówiła, że tu duch taty musiał kręcić się, bo on zachowywał się, jak dziki. Było widać, że psychika mu siadała. Powodem była seria przestępstw, których się dopuścił. Jak leżał w szpitalu, wariował, cudował. Często mówił o tacie. Widział, że tata mu na szafę, na łóżko usiadł, jak w szpitalu leżał. Jak długo był w szpitalu, to tatę widział. ,,Was willst du, Urban? (Co chcesz, Urban?)” – pytał. W 1942 siedziałyśmy z mamą i siostrą pod piecem i dwaj młodsi bracia. Czekaliśmy na gwiazdora. Mama przysnęła na chwilę. Śniło się jej, że ten morderca przyszedł. Chciał rękę mamie podać. Mama nie chciała mu dać. Ręce do tyłu wzięła do pieca i się oparzyła. W tym czasie się obudziła i nam o tym powiedziała. Okazało się później, że prawdopodobnie w tym czasie zmarł – mówi dalej pani Gertruda. – Jak się wojna skończyła, to każdy miał sprawdzić księgi wieczyste. Okazało się w naszej księdze parobek był wpisany jako właściciel. Mama po rozmowie z rejentem dowiedziała się, że wpis był doklejony i nie był zgodny z prawem. Odzyskaliśmy ojcowiznę i z radością wróciliśmy do domu.
W 1947 roku młodziutka Gertruda Urban wyszła za mąż za Waleriana Sowińskiego. Ma czworo dzieci: Celestyna, Ludwikę, Kazimierza i Jana. Od dwunastu lat jest wdową. Wraz z synem mieszka w Tuszkowie w gminie Sośno.