Katastrofy w przestworzach
Na pierwszy rzut oka może wygląda to nieprawdopo-dobnie, jednak na upartego taki odcinek rzeczywiście mógłby powstać. Na naszym niebie doszło bowiem do 3 zdarzeń, a przynajmniej o tylu wiemy, które albo zakończyły się katastrofą, albo niosły ze sobą poważne ryzyko katastrofy. Przyjrzyjmy się tym zdarzeniom nieco bliżej.
Orzełek nie dla orła
Nad ranem 27 lipca 1928 roku władze powiatowe w Sępólnie zostały powiadomione o wypadku lotniczym w Orzełku. Na miejsce zdarzenia niezwłocznie udali się: starosta Ornass, lekarz powiatowy dr Sturm i policja. Po przybyciu stwierdzono, że w ogrodzie rolnika Cyckowskiego znajdują się szczątki wojskowego samolotu, którego pilot – mężczyzna ze szkoły pilotów w Bydgoszczy – zginął (nazwisko nieszczęśnika nie jest pewne; „Pielgrzym” i „Słowo Pomorskie” pisały „Michalski”, natomiast „Gazeta Sępoleńska” podawała „Michalik”).
W toku postępowania wyjaśniającego ustalono, że Michalski (Michalik) o godzinie 5.45 wystartował z Bydgoszczy z zamiarem odbycia lotu do Poznania i z powrotem. Pilot przeleciał nad Orzełkiem około godziny 7, po czym, prawdopodobnie straciwszy orientację, przekroczył granicę polsko-niemiecką. Po kilku kwadransach samolot znowu pojawił się w Orzełku. Michalski (Michalik) wylądował na polu rolnika Cyckowskiego. Nawigacyjna pomyłka kosztowała go utratę sporej ilości benzyny. Sprawdziwszy stan paliwa uznał, że wystarczy go na dalszy lot do Poznania. Ponownie odpalił więc silnik i wzbił się w powietrze, lecz po chwili runął wprost do ogrodu wspomnianego Cyckowskiego („Pielgrzym” podał, że podczas startu uszkodzeniu uległo skrzydło samolotu).
Miejscowi wyciągnęli pokiereszowanego pilota z wraku samolotu i przenieśli go do pobliskiego domu, gdzie zmarł po kilkudziesięciu minutach. Pechowiec nie odzyskał przytomności. Stwierdzono u niego między innymi złamaną prawą nogę, rany twarzy i pęknięcie podstawy czaszki. Po południu na miejsce wypadku przyjechały władze wojskowe i karetka, która zabrała nieboszczyka do Bydgoszczy.
Upadek premiera Jaroszewicza
Kolejny wypadek lotniczy wydarzył się niemal pół wieku później. We wrześniu 1976 roku na polanie przy Ośrodku Łowieckim w Sypniewie rozbił się rządowy helikopter Mi-2 z ówczesnym premierem Piotrem Jaroszewiczem na pokładzie. Jaroszewicz miał właśnie wracać z polowania w sypniewskich lasach. Zanim premier wsiadł na pokład śmigłowca, pilot wykonał próbne okrążenie nad okolicą. Wszystko było w porządku, więc pasażerowie zajęli swoje miejsca. Jednak gdy maszyna wzniosła się na wysokość około 100–150 metrów, z jej silnika zaczął się wydobywać dym. Pilot natychmiast podjął decyzję o lądowaniu, ale podczas manewrów zawadził śmigłem o drzewo. Wtedy helikopter runął z kilkunastu metrów na ziemię. Pierwszy z wraku wydostał się ochroniarz premiera, który niespecjalnie przejął się losem pozostałych. Na szczęście na pomoc uwięzionym rzucili się świadkowie. Kilka sekund po wyciągnięciu premiera i pilotów z roztrzaskanej kabiny, śmigłowiec stanął w ogniu. Pomimo wypadku Jaroszewicz nie zniechęcił się do polowań na Krajnie. Kolejny raz odwiedził ten zakątek kraju rok po katastrofie Mi-2. A o samym zdarzeniu było cicho – nie poinformowano o nim ani w telewizji, ani w prasie.
Najedli się strachu
Czwartego grudnia 2006 roku o godzinie 4.57 z lotniska w Bydgoszczy do Warszawy wystartował samolot ATR 72 – 202 z 16 osobami na pokładzie. Po starcie kapitan polecił pierwszemu oficerowi uruchomienie autopilota, który jednak nie włączył się do pracy. Dalsze działanie załogi, nota bene niezgodne z procedurami, doprowadziło do zaniku poprawnych wskazań niektórych przyrządów nawigacyjnych, w tym obydwu sztucznych horyzontów (a dodajmy, że problemy z elektroniką pojawiły się jeszcze na lotnisku). Odtąd załoga pilotowała samolot jedynie według wskazań przyrządów awaryjnych: busoli, prędkościomierza, wysokościomierza i wariometru (mierzy prędkość wznoszenia się i opadania). W tym czasie było ciemno, a samolot znajdował się w chmurach, co dodatkowo utrudniało pilotaż. Kilka minut lotu na przyrządach awaryjnych charakteryzowało się gwałtownymi zmianami przechyleń, pochyleń i kursu. W opinii ekspertów z Państwowej Komisji Badania Wypadków Lotniczych świadczyło to o bardzo dużych trudnościach w odzyskaniu pełnej kontroli nad samolotem. Co gorsza w trakcie wspomnianych manewrów nastąpiło przekroczenie dopuszczalnej prędkości maksymalnej i maksymalnego dopuszczalnego przeciążenia. Na szczęście po kilku minutach kryzysowa sytuacja została zażegnana. Lot był kontynuowany i zakończył się bezpiecznie na lotnisku docelowym w Warszawie.
W czasie, gdy wystąpiły opisane problemy, samolot leciał na północny zachód, mijając Koronowo i kierując się w stronę Sępólna. Pilot odzyskał pełną kontrolę nad maszyną i zawrócił właśnie w okolicach miasta. Przekroczenie dopuszczalnej prędkości i przeciążenia nastąpiło pomiędzy Koronowem a Sępólnem. Gdyby doszło wtedy do katastrofy, ATR pewnie spadłby na ziemię gdzieś na obszarze powiatu sępoleńskiego.
Statystycznie samolot jest najbezpieczniejszym środkiem transportu. Aeroplan z Orzełka ma się do pasażerskiego ATR-a tak, jak prymitywna ziemianka do modernistycznych konstrukcji z betonu, szkła i stali. Ale transport lotniczy z roku na rok zyskuje na popularności. W powietrzu panuje coraz większy tłok, liczba lotów rośnie. Mimo wielu starań ryzyka katastrofy lotniczej nie da się całkowicie wyeliminować. Kolejny wypadek pozostaje niestety kwestią czasu. Ale oby nie wydarzył się on prędko, i oby nie nad Krajną.