Łabędzi śpiew Stanisława Gawkowskiego
Zginął, bo śpiewał po polsku
Zbliżał się wieczór, gdy Stanisław Gawkowski, rolnik, z kilkoma kompanami udał się do karczmy Weilandta w Ogorzelinach, w której to grupa dobrze bawiących się Niemców śpiewała akurat patriotyczne pieśni. Gawkowski nie był aniołem - po alkoholu, od którego nie stronił, robił się głośny i konfliktowy. Ponieważ nawet będąc trzeźwym z niechęcią podchodził do tutejszych bauerów, nie dziwi, że od dłuższego czasu miał z nimi na pieńku. Dlatego gdy tylko pojawił się w karczmie, ktoś z obecnych poinformował o tym miejscowych nacjonalistów, spośród których kilkunastu przybyło przed lokal z zamiarem dania rolnikowi nauczki. Zebrani, uzbrojeni w kije, pręty i pałki gumowe, w skupieniu oczekiwali na dogodny moment do ataku. Nie wiadomo, czy Gawkowski tamtego wieczoru pił, wiadomo jednak, że nie pozostał Niemcom dłużny i w swoim zwyczaju odpowiedział biesiadnikom, śpiewając pieśni polskie. Gdy wraz z rodakami zaintonował „Jeszcze Polska nie zginęła”, stało się - wyczekująca na zewnątrz bojówka wtargnęła do środka. Polacy, widząc, że sytuacja robi się naprawdę groźna, zaczęli sposobić się do opuszczenia oberży. Gdy Gawkowski regulował przy ladzie rachunek, jeden z napastników podbiegł i trzonkiem siekiery uderzył go w tył głowy. Polak z okrzykiem „Jezus Maria” osunął się na podłogę, a banda ruszyła na jego towarzyszy, którym jednak udało się uciec. Ciało pobitego wywleczono na ulicę, gdzie dalej bito je i okładano kijami. Atakujący nie szczędzili razów i nie wstrzymywali ręki. Zanim odeszli, zabrali jeszcze nieco gotówki i butelkę wina, którą Gawkowski kupił wcześniej dla żony. Przy zwłokach zostawili natomiast cukierki, z myślą o dzieciach kupione w tym samym sklepie, co wino.
Wieść o zbrodni rozeszła się lotem błyskawicy. Powstało zbiegowisko - ludzkie mrowie kipiało od gniewu i domagało się sprawiedliwości już teraz. Zanosiło się na lincz albo poważną drakę. Na szczęście nie wszyscy stracili zimną krew. Gdy miejscowy proboszcz ks. Gronau pojawił się, żeby namaścić ciało zmarłego olejkami św., rozemocjonowany niedawno tłum zachowywał już spokój.
Na wieczny odpoczynek
Przybyła na miejsce policja zabezpieczyła ślady i ciało, a także dokonała pierwszych aresztowań. Następnego dnia po zajściu przeprowadzono sekcję zwłok. Wykazała ona, że śmiertelny był już pierwszy cios, w wyniku którego doszło do pęknięcia czaszki.
Pogrzeb denata odbył się dwa dni później. Brały w nim udział setki osób. Kondukt żałobny wyruszył z domu Gawkowskich o 10 rano. Na jego czele szli księża: Pakalski z Zamartego, Sobisz z Pawłowa i Etter z Chojnic. W ostatniej drodze towarzyszyli zmarłemu sąsiedzi, przedstawiciele stowarzyszeń, no, a przede wszystkim - idąc zaraz za trumną - wdowa z czwórką dzieci w wieku od roku do siedmiu lat. Po mszy żałobnej ciało eksportowano ze świątyni i złożono w grobie na przykościelnym cmentarzu.
Co najmniej 5 lat odsiadki
Proces rozpoczął się w lutym 1936 roku w Sądzie Okręgowym w Chojnicach. Na ławie oskarżonych zasiadło kilkanaście osób: Paweł Binke, lat 24, wskazany przez pozostałych jako ten, który zadał śmiertelny cios; Bernard Kosanke, lat 28; Herbert Hellwig, lat 22; Jan Hellwig, lat 27; Ambroży Hellwig, lat 26; Józef Hellwig, lat 26; Jan Sickau, lat 22; Artur Buenger, lat 23; obywatel niemiecki Andrzej Klinger, lat 26; Feliks Kowalik, lat 21; Marcin Szultek, lat 25; Józef Begger, lat 28; Jan Kosanke, lat 25; Alfons Krause, lat 25; Paweł Plonski, lat 26 i Albin Polzin, lat 33.
Proces ten wzbudził szerokie zainteresowanie ze względu na narodowościowe tło zabójstwa. Oprócz ciekawskich na sali zasiedli korespondenci wielu gazet, także niemieckich. Rozprawie przewodniczył prezes sądu dr Halski. Oskarżał prokurator Kopa, powództwo cywilne w imieniu wdowy i sierot po Gawkowskim wnosił adwokat Krzyżański, natomiast oskarżonych bronili adwokaci Szulc i Buraczyński. Najniższy wymiar kary w przypadku zabójstwa wynosił 5 lat więzienia.
„Nieodrodni synowie Krzyżaków”
Proces zatrzymanych trwał bardzo krótko. Oskarżeni, którzy zeznawali jako pierwsi, częściowo przyznali się do winy i potwierdzili, że nie działali spontanicznie, lecz w zmowie. Według Herberta Hellwiga Polak sam był sobie winien - gdyby nie jego prowokacyjne zachowanie, do zajścia by nie doszło.
Podczas mowy końcowej prokurator Kopa powiedział o oskarżonych: Działali oni z bardzo niskich pobudek. Jest wprost nie do pomyślenia, ażeby Niemcy w Polsce mordowali Polaków za śpiewanie pieśni polskich! Oskarżeni to szajka bandytów, to bestie w ludzkim ciele. Jak dzikie bestie rzucili się znienacka na bezbronnych Polaków! Wtórował mu oskarżyciel posiłkowy, mecenas Krzyżański, stwierdzający wprost: Oskarżeni to nieodrodni synowie Krzyżaków, którzy w bestialski sposób zamordowali Polaka na jego ojczystej ziemi. Zabili go dlatego, że był Polakiem i że śpiewał po polsku. Wysoki sądzie! Czyżby doszło już do tego, że w Polsce mordują Polaków za ich śpiew, za ich mowę? Czyż jest do pomyślenia, żeby Polakowi już nie było wolno śpiewać „Jeszcze Polska nie zginęła”, bo to obraża Niemca?
Po zaledwie kilkudniowej rozprawie sędzia Halski ogłosił wyrok. Nie był on tak surowy, jak można by się spodziewać. Główny oskarżony Binke został skazany na 8 lat więzienia, Kosanke, Ambroży Hellwig, Sickau i Buenger dostali po 4 lata, Herbert Hellwig, Jan Hellwig, Józef Hellwig, Klinger, Kowalik i Kosanke po 2 lata, natomiast Szultek i Begger po roku odsiadki. Trzech pozostałych oskarżonych zostało uniewinnionych.
Wskutek wniesionej apelacji Sąd Apelacyjny w Poznaniu w dniu 31 marca 1936 roku zatwierdził wyrok pierwszej instancji. Podobnie dnia 14 września postąpił Sąd Najwyższy w Warszawie, a więc dopiero wtedy wyrok uprawomocnił się i przystąpiono do wykonania oznaczonych kar.
Jakby tego było mało…
Na domiar złego w międzyczasie wieś dotknęła kolejna tragedia. W maju 1936 roku w Ogorzelinach wybuchł pożar, który omal nie strawił wszystkich gospodarstw. Około godziny 18, gdy dorośli pracowali na swoich polach, prawdopodobnie od iskry z komina zapalił się słomiany dach chałupy Hellwiga, ojca 4 skazanych w procesie o zabójstwo Gawkowskiego. Silny wiatr przeniósł płomienie na drugą stronę ulicy, na stodołę, a później na całą zagrodę Lemańczyka. Stamtąd przeskoczył na gospodarstwo Szatlacha. W trakcie pożaru wśród pogorzelców działy się iście dantejskie sceny. Poparzonego Hellwiga musiano odstawić do Chojnic do Zakładu św. Boromeusza, a z domów Szatlacha i Lemańczyka w ostatniej chwili wyciągnięto przerażone nieletnie dzieci, które bez opieki starszych pilnowały obejść. Ogień nie rozprzestrzenił się dalej tylko dzięki działaniom gaśniczym strażaków z Chojnic, telefonicznie wezwanych na miejsce pożaru.