Mimo młodego wieku, potrafiłam znaleźć w sobie tyle siły, aby przezwyciężyć zło, które mnie otaczało
Anna Szmelter (Wierzchucka) z Sośna urodziła się 14 lipca 1925 roku w domu babci w przypałacowym czworaku z czerwonej cegły. W tym miejscu obecnie stoi hydrant, a tuż za nim na miejscu stawu stoją bloki. W1936 roku przystąpiła do pierwszej Komunii Św. Jako najstarsza z rodzeństwa miała dwóch braci Franciszka i Jarka oraz siostrę Martę. – W Sośnie mieszkało bardzo wielu Niemców. Nie wolno było rozmawiać po polsku. Językiem przewodnim był język niemiecki. Baron Lutke von Kattenholdt miał cztery córki i dwóch synów. Był sympatykiem hitleryzmu jeszcze w okresie przed 1939 rokiem. Jego żona mimo tytułu nie potrafiła o siebie zadbać. Na okoliczność ślubów dzieci barona, wszyscy pracownicy otrzymywali dzień wolny, aby móc oglądać tę uroczystość – wspomina Anna Szmelter.
– W 1941 roku uciekaliśmy z Sośna w poszukiwaniu bezpieczejniejszego miejsca do życia. W Sitowcu kolega taty, pan Birkholz, użyczył nam konia i wóz, który kilka godzin później na posterunku w Mroczy zarekwirowali nam niemieccy prześladowcy. Ja całą drogę podążałam rowerem – opowiada pani Anna. Pan Birkholz sam chciał uciec, lecz tak długo się zastanawiał, że nie zdążył. – Po trudach podróży znaleźliśmy się na majątku w Słupowie u niemieckiego zarządcy, który był niski, garbaty, a do tego bardzo niemiły. Nie było tam wody. Aby mieć co pić, wodę czerpaliśmy z jeziora – mówi pani Anna. Któregoś dnia pan Franciszek pojechał do Wierzchucinka ze zbożem do młyna po mąkę. W tym samym czasie do domu Wierzchuckich wpadli niemieccy żandarmi i zapytali: – Czy mieszka tu Franciszek Wierzchucki? – Pojechał do młyna po mąkę – informowała żona Stanisława. – Czy macie rower? – zapytali. – Nie! – odpowiedziała bez zastanowienia pani Stanisława. Na domiar złego rower stał pod oknem, a oni go nie widzieli. – Czyżby był niewidzialny? – dziwiła się. – Któregoś razu pojechałam rowerem do Sośna, aby załatwić transport na powrót do Sośna. W Osieku dwóch Niemców chciało zabrać mi mój rower. Udało mi się uciec. Mimo wielu moich próśb nikt z Zazenau nie chciał się narażać. Tylko pan Kałużny się zgodził i pojechaliśmy. Pan Kałużny umiał mówić po niemiecku, więc bez problemu potrafił się porozumieć. Aby nie wzbudzać podejrzeń, założyłam chustkę i pojechaliśmy. Jak dojechaliśmy do Słupowa, napotkaliśmy na drodze garbatego Niemca. Jechał konno. Zapytał, co tu robimy. Pan Kałużny powiedział, że baron Lutke von Kattenholdt kazał wracać wszystkim tam, skąd pochodzili. Kłamał, aby Niemiec nie mógł nam zakazać powrotu. Jak wróciliśmy do Sośna do naszego starego domu, okazało się, że nic tam nie ma. Wszystko, co mieliśmy, zabrała Niemka, od której wynajmowaliśmy mieszkanie. W odzyskaniu naszego majątku pomógł nam sołtys. Napisał list do Niemki i dał mi, abym jej dała. Pomogło. Po chwili wszystkie meble wróciły. Musieliśmy się wyprowadzić z tego domu – mówi Anna Szmelter.
Po akcji z wozem tata znalazł się w więzieniu w Koronowie. Oskarżano go o próbę podpalenia. Nastoletnia Ania przez trzy miesiące chodziła do ojca do więzienia. Wszyscy bali się chodzić obok więziennej bramy. – Moja mama, gdy pojechała do ojca w odwiedziny do więzienia wraz z innymi kobietami, próbowała dowiedzieć się czegokolwiek o tacie. SS-mani wyskakiwali z pałkami i bili je bez zastanowienia. Krew się lała, a kobiety krzyczały z bólu. Zanim zaczęli bić, to powiedzieli, że nie mają po co tu przychodzić, bo oni są tu na zdechnięcie. Mojej mamie udało się uciec – opowiada pani Szmelter. – Mama całą drogę biegła do domu, bo bała się, że ktoś będzie ją gonił. Cała rodzina obawiała się, że ojciec nie wyjdzie żyw z tej opresji – dodaje pani Ania. Jako nastolatka któregoś razu wpadła na pomysł, że to ona pójdzie do Koronowa do ojca. Matka przygotowała paczkę. Zapakowała koszulę flanelową, kalesony, chleb, papierosy i boczek. Ciepła bielizna bardzo była mu potrzebna, gdyż ubrani byli tylko w cienkie pasiaki. Mimo ogromnego strachu poszła na własnych nogach z Sośna do odległego o ponad dwadzieścia kilometrów Koronowa. Szła bez przystanku. Dopiero w Buszkowie zatrzymali ją Niemcy remontujący wiadukt. Wśród nich była kucharka pani Wanda Grelewicz, mieszkanka Zielonki, która gotowała im posiłki. Dawniej dzieciaki przemycały broń, więc myśleli, że ona również jest przemytniczką. – Was ist das? – zapytali. – Paczka z jedzeniem i ubraniem – odpowiedziała. – A gdzie idziesz? – dociekali w ojczystym języku. – Do brata – odpowiedziała bez namysłu. Jak by powiedziała, że idzie do więzienia, to już by było po niej. – A gdzie mieszka i jak ta wioska się nazywa? – kontynuowali przesłuchanie. – Za Koronowem. Co do nazwy, to nie wiem, bo tam nie ma tablicy – odpowiedziała bez zastanowienia. – Ile ma lat? – pytali z niedowierzaniem. – Szesnaście – kłamała. Pani Wanda wiedziała, że Ania nie mówi prawdy, ale nic nie powiedziała. – Taki młody i pali papierosy? Po co mu nowe ubranie? –dociekali. – Co tydzień chodzę do niego i zabieram brudne rzeczy, a zostawiam czyste – odpowiedziała. – A ten gospodarz nie pierze mu, skoro on u niego pracuje? – pytali. – Pierze, ale on woli mieć wszystko z domu – dodała kończąc rozmowę. Myśleli, że Ania nie rozumie niemieckiego i jeden do drugiego mówił: – To musi być kochająca się rodzina, skoro ta siostra tyle kilometrów do tego brata chodzi. Gdy doszła pod mury więzienia, zauważyła, że w bramie stoi samochód, w którym siedzi trzech „czarnych”. Tak nazywała więziennych oprawców. Kilka minut później pojechali w kierunku Bydgoszczy. Po chwili zauważyła niemieckiego żołnierza, który miał duże wąsy. Swoim wyglądem przypominał Józefa Piłsudskiego. Bez obaw podeszła do niego i zapytała o tatę. Odpowiedział, że musi zamknąć bramę, ale zaraz otworzy furtkę. To nie była zwyczajna furtka. Tym różniła się od innych, że była bardzo gruba i nikt nie mógł jej łatwo otworzyć. Klucze do niej były bardzo duże. Drzwi zaskrzypiały i ukazał się w nich sumiasty wąs, a za nim niemiecki żołnierz. Podeszła do niego i zapytała o ojca. – A jak się nazywa – zapytał. – Franciszek Wierzchucki – odparła. Bez problemu zabrał paczkę i poszedł. Po chwili przyniósł ją z powrotem. – Struchlałam. Taty nie ma, pewnie już nie żyje – myśli rozbijały się w jej głowie bezwiednie. – Nie ma twojego taty – oznajmił. – Jak to nie ma? Przecież w zeszłym tygodniu mama go widziała i był – skłamała. Mężczyzna wyciągnął notes, pióro i zapisał w nim wszystkie dane ojca Ani. – Tato urodził się 17 lutego 1902 roku w Düsseldorfie – mówiła z zapartym tchem. – W Düsseldorfie? – zapytał zdziwiony. – Jak on się tam dostał. Ja tam mieszkam niedaleko – dociekał zaciekawiony. – Moi dziadkowie byli tam na robotach – odpowiedziała. Po chwili poszedł i znalazł tatę nastolatki. Siedział w kotłowni i grzał wodę Niemcom. Napisał liścik, w którym oznajmił, że jest zdrowy i ma się dobrze. Niemiec, który odbierał paczki od Ani, prosił ją, aby nikomu nic nie mówiła. Jak by się to wydało, wtedy nie tylko rodzina Wierzchuckich, ale i jego rodzina poniosłaby karę. O tym, że Franciszek Wierzchucki jest w więzieniu, wiedziały tylko babcia Ani oraz mama Stanisława i jej siostra z Lucimia. – Czy mogę przychodzić tutaj choć dwa razy w tygodniu? – zapytała na pożegnanie. – Ile masz kilometrów? – pytał. – Ponad dwadzieścia – odpowiedziała. – Tak, oczywiście – odpowiedział zaskoczony. Dziewczyna bardzo przypominała mu wyglądem jego córkę Erykę. To był naprawdę dobry człowiek. Któregoś razu, gdy przyszła z paczką do taty, zaprzyjaźniony mężczyzna powiedział jej, że przykro mu, ale tatę wywieźli do Gdańska, bo nie chciał się przyznać. Bardzo go męczyli, ale on był uparty. Jak wywozili kogoś do Gdańska, to już musiał być jego koniec. Do Koronowa chodziła do grudnia, gdyż zachorowała. Miała odmrożone stopy. Bardzo jej spuchły i sączyła się z nich woda i ropa. Z ogromnym trudem udało się wyleczyć je zwyczajnym swojskim masłem. – Któregoś razu zaniosłam zwolnienie z pracy od lekarza do zięcia barona Aleksandra von Bibersteina. Gdy mnie zobaczył, powiedział mi: „Nadajesz się już tylko na mydło”. Pod koniec grudnia wyjść z opresji panu Wierzchuckiemu pomógł współpracownik barona Lutke von Kattenholdta, leśniczy Gabryel (pisownia nazwiska może być niepoprawna). W sylwestra Franciszek Wierzchucki miał zostać zwolniony. Pani Stanisława, mimo tego, że bała się że mąż może nie wrócić, czekała na niego cierpliwie przy oknie. Z więzienia wypuścili go o szesnastej. Na pożegnanie zaprzyjaźniony Niemiec powiedział mu: – Najlepiej jak do domu wrócisz na skróty polami, bo gdy cię zatrzymają, trudno będzie ci się wytłumaczyć z pobytu w wiezieniu. Cały dzień i noc bardzo mroziło. Gdy pan Wierzchucki był już niedaleko Dziedzinka, wpadł w zaspę i zasnął ze zmęczenia. Ocknął się po pewnym czasie i poszedł dalej. W Dziedzinku usiadł pod płotem, chcąc chwilę odpocząć. Zasnął ze zmęczenia. Za pięć dwunasta zaskrzypiała furtka przy bramie. Zmęczony podróżnik zastukał lekko w okno, aby nikt z sąsiadów nie usłyszał, że wrócił. Rano w Nowy Rok po śniadaniu, do domu Anny przyszedł niemiecki chłopak i powiedział, że pan Franciszek ma przyjść do leśniczego. Po pewnym czasie okazało się, że chciał go nająć do pracy. Pamiętać należy, że dzięki niemu pan Franciszek wrócił szczęśliwie do domu, gdyż poręczył za niego. W takim wypadku słowa Polki, która oskarżyła pana Wierzchuckiego o próbę podpalenia, okazały się bezpodstawne. Dwa miesiące przepracował u swojego wybawcy. Później musiał iść do pracy na majątku.
Podczas wojny w Sośnie na obecnej ulicy Sępoleńskiej stał sklep, którym zarządzała Niemka. Pod koniec kwietnia 1940 roku do domu czternastoletniej Ani Wierzchuckiej przyszło kilka koleżanek. Powodem ich wizyty była próba zespołu teatralnego prowadzonego przez panią Marię Ryngwelską, nauczycielkę z sośnieńskiej szkoły. Zanim cała grupa poszła na zaplanowaną próbę, mama poprosiła Anię, aby poszła do sklepu po naparstek. – Jak weszłam do sklepu, Niemka zapytała mnie, co ja chcę. Choć nie znałam jeszcze dobrze języka niemieckiego, rozumiałam co do mnie mówi. Próbowałam jej wytłumaczyć, że chciałam kupić naparstek. Sklepowa nie mogła zrozumieć, o co mi chodzi – opowiada pani Anna. – Was ist das? – pytała co rusz niezadowolona Niemka. Dziewczyna bezskutecznie próbowała jej wytłumaczyć i pokazać, o co jej chodzi. W pewnym momencie do sklepu wszedł niemiecki chłopak, który uczył się w zawodzie fryzjera w odległym o siedem kilometrów Rogalinie. Po rozmowie z dziewczyną wyjaśnił sprzedawczyni: – Der Fingerhut, bitte. Czternastolatka podziękowała za pomoc. Wzięła naparstek i poszła do domu. – Gdzie tak długo byłaś? – pytała zniecierpliwiona mama. Ania opowiedziała mamie całe zdarzenie i poszła z koleżankami na próbę majowego przedstawienia. Kilka dni później mama wysłała córkę po naftę. Czternastolatka weszła do sklepu i tym razem po niemiecku poprosiła o naftę. Niemka, gdy ją zobaczyła, nalała jej tylko ćwiartkę. – Teraz wiesz, jak po niemiecku zapytać, co chcesz kupić. Kilka dni wcześniej nie wiedziałaś, jak nazywa się naparstek – mówiła rozzłoszczona ekspedientka. – Ja ci się jeszcze postaram – groziła na pożegnanie. Ania wróciła do domu i opowiedziała całe zdarzenie mamie. – Jeszcze tego nam potrzeba. Ojciec siedzi w więzieniu, a teraz jeszcze ciebie się czepiają – ubolewała pani Wierzchucka. Niemka nie żartowała. Karą dla Ani była dwutygodniowa przymusowa praca przy roztrząsaniu obornika. Stanisława Wierzchucka prosiła, by to ona mogła pracować za córkę. Ekonom - zięć barona - Aleksander von Biberstein uparł się, gdyż ta praca karna była za konkretne przewinienie. – Przez całą noc płakałam. Na drugi dzień mama zapytała mnie co mi jest. Okazało się, że miałam przesilone nadgarstki. Tata zrobił mi dwa paski na ręce. Bardzo mi pomogły. Niemieckie dziewczyny śmiały się ze mnie, że mam na rękach dwa zegarki. Wcale się tym nie przejęłam – opowiada pani Szmelter.
Wszyscy szesnastolatkowie bez wyjątku musieli posiadać dowody osobiste. – Moja koleżanka Gertruda z Więcborka również musiała wyrobić sobie dowód. W lipcu 1941 roku przyszła do urzędu w Sośnie (budynek przy Nowej 2/3) po metrykę, w której załatwieniu pomogła moja mama. Aby było jej raźniej, chciałam ją odprowadzić do domu. Za wiaduktem zaczęłyśmy głośno rozmawiać po polsku – wyjaśnia pani Anna Szmelter. Po chwili na ich oczach pojawiły się dwie Niemki, które opalały się w lasku. Groziły, że wszystko powiedzą. I tak się stało. Na drugi dzień rano wójt i zarządca barona Szlitchter kazał jej wystąpić podczas rannego apelu. – Ana, wystąp – powiedział po Niemiecku. – Co to wczoraj było? Wiesz dobrze, że po polsku się nie rozmawia – dodał. – Polnische Sprache ist meine Muttersprache – odpowiedziała bez zająknięcia. Zarządca nie wyciągnął żadnych sankcji i dał jej ostatnie ostrzeżenie. Za tydzień jej koleżanka Gertruda znów przyjechała do sośnieńskiego urzędu. Tym razem po odbiór dowodu. Dziewczęta po raz kolejny zapomniały o zeszłotygodniowej historii i znów podpadły tym samym Niemkom. Na drugi dzień Anna po raz kolejny musiała wystąpić podczas apelu. – Co ja ci powiedziałem tydzień temu? – krzyczał zdenerwowany Szlichster. Podczas apelu Niemiec rozdzielał również pracę pozostałym mieszkańcom. Tego dnia chciał przydzielić pracę Sabinie Ziębie. – „Wies pon”, ja nie rozumiem, co ty do mnie mówisz. Ja pracować nie umiem, a do tego jestem córką nauczyciela i pracować nie muszę. „Widzis pon”, ty nie rozumiesz po polsku, choć ty mówisz po polsku – broniła się pani Sabina. Po tej dyskusji czternastolatka zarzuciła mężczyźnie, że każe coś robić innym, nie biorąc pod uwagę tego, że oni nie rozumieją tego, co do nich mówi. –Zrobił się czerwony ze złości, że zarzuciłam mu to, że pani Zięba nie rozumie tego co do niej mówił. Moja koleżanka także nie zna niemieckiego, dlatego rozmawiałyśmy po polsku – walczyła o swoje Anna. – Po raz ostatni ci daruję. Więcej pobłażania nie będzie – podsumował na zakończenie zdenerwowany. Po tej rozmowie wysiedlali Polaków z Sośna i wywozili ich do obozu w Potulicach, a później pod Warszawę. Kto nie posiadał na własność domu i ziemi, nie musiał opuszczać majątku barona. – Podczas pracy na polu, któregoś razu zaczął boleć mnie ząb i głowa. Na apelu poprosiłam o wolny dzień, abym mogła pojechać do dentysty do Więcborka. Usłyszałam, że mam iść do kowala, aby mi wyrwał tego zęba. Ząb bolał coraz mocniej. Chodziłam za nim, aż w końcu zgodził się i pojechałam pociągiem o siódmej rano do Więcborka – opowiada pani Anna.
Za czworakami (obecnie bloki) na kilku hektarach Niemcy zasiali nieznaną roślinę, która swoim wyglądem przypominała mlecz. Nikt nie wiedział co to jest. Prawdopodobnie służyła do wyrobu ogumienia niemieckich samochodów. Nazywano ją „gumą”. – Któregoś razu zięć barona kazał mi pójść do domu wziąć duży nóż i zaraz wrócić. Później poszłam na pole. Czekałam przez chwilę. Ta praca miała być dla mnie przepustką do obozu. Zanim rozpoczęłam, pracę żołnierze postraszyli mnie, że choć jedną sadzonkę gumy wytnę, to od razu mnie wywiozą. Bałam się bardzo. Jeden mi pokazał jak mam pracować. Ja rozumiałam po niemiecku, więc nie miałam problemu ze zrozumieniem. Na drugi dzień pracowałam z polskimi dziewczynami. W tym dniu na pole przyjechał zięć barona. Oskarżył mnie o wycięcie sadzonki tzw. ,,gumy”. Byłam pewna, że to był mlecz. Zabrał to zielsko do biura i zadzwonił po żołnierzy. Po pewnym czasie przyjechali z Bydgoszczy. Podeszli do mnie wraz z nim i zapytali – „Was ist das?” Odpowiedziałam, że mlecz. „Jesteś pewna? – dociekali”. Tak, to jest mlecz – mówiłam stanowczym głosem. Jeden z niemieckich żołnierzy odwrócił się do Ekonoma (tak nazywaliśmy zięcia barona Aleksandra von Bibersteina) i powiedział: „Ona jest mądrzejsza od ciebie, więc proszę, abyś nie przeszkadzał jej w pracy i więcej tu nie przychodził”. Był bardzo zły, bo chciał, abym trafiła do obozu. Jego majątek znajdował się na Zielonce. Dworek, w którym mieszkał, stoi do tej pory. Mieszkają w nim rodziny Dąbrowskich i Gackowskich. W ówczesnych czasach miał piętro – opowiada pani Ania
Po wojnie 26 kwietnia 1946 roku wyszła za mąż za Bogdana Szmeltra z Wielowicza. Ślubu udzielił im ksiądz Paweł Matausz. – Ile będziemy księdzu dłużni? – zapytaliśmy. – Jak od ciebie, Aniu, to tak dwa kilogramy masła, tego dobrego, co twoja mama robi – odpowiedział. Urodziła piątkę dzieci. Czterech synów Jerzego, Edmunda, Eugeniusza i Janusza i córkę Halinę. Dziewięć lat po ślubie zmarł jej mąż. Sama musiała wychowywać czwórkę dzieci, gdyż Jerzyk zmarł, gdy był bardzo mały. W latach osiemdziesiątych wraz z panią Marią Hajdul rozpoczęła pracę w nowo powstałym Banku Spółdzielczym w Sośnie, w którym pracowała aż do emerytury.