Wspomnienia Łucji Steckiewicz

Nie przestałam wierzyć w ludzką dobroć. Część I

Jacek Grabowski, 28 wrzesień 2012, 15:36
Średnia: 0.0 (0 głosów)
Gdy wojna rozdzieliła mnie z rodziną, nie przestałam wierzyć w ludzką dobroć. W czerwcu 1940 roku, mając pół godziny na spakowanie się, wywieźli mnie do Niemiec, gdzie przez wiele lat pracowałam w niemieckim gospodarstwie.
Nie przestałam wierzyć w ludzką dobroć. Część I

Od lewej: kuzyn Leon Grzesiak, koleżanka Stanisława Kędzierska, kuzynka Leokadia Grzesiak, Łucja Siara tuż przed II wojną światową w rodzinnych Biskupicach

Nie przestałam wierzyć w ludzką dobroć. Część I

Łucja Siara w wieku 21 lat (1942 rok)

Łucja Steckiewicz (Siara) urodziła się 29 grudnia1921 roku w niemieckim Ilberstet. Gdy ukończyła pięć lat, wróciła z rodzicami Leonem i Józefą (z domu Mrula) Siarami do Polski, gdzie jej mama otrzymała od rodziców 3-hektarowe gospodarstwo. Gdy Pani Łucja w wieku siedmiu lat rozpoczęła naukę, urodziła się jej siostra Maria.
– Pojechaliśmy do Biskupic w poznańskie do moich dziadków, mamy rodziców. Ja po polsku mówiłam bardzo słabo. Gdy w wieku siedmiu lat rozpoczęłam naukę w szkole podstawowej, bardzo szybko przyswoiłam rodzimy język - mówi pani Łucja. Granica polsko-niemiecka znajdowała się ok. 20 km od Biskupic. Mimo takiej bliskości Niemcy za bardzo nie prześladowali Polaków mieszkających w sąsiedztwie. Dopiero w czerwcu 1940 roku rozpoczęły się wysiedlenia. Wojsko niemieckie przyszło wczesnym rankiem. – Tata chodził do pracy, budował drogę. Ok. 6 rano niemieccy żołnierze przyprowadzili go i dali nam pół godziny na spakowanie najbardziej potrzebnych rzeczy. Do wsi mieliśmy kilometr. W centrum wsi stały oznakowane furmanki. Pojechaliśmy nimi do punktu zbornego w Skalmierzycach, 15 km od Biskupic. Stamtąd zawieźli nas krytymi samochodami do Łodzi. Tam przespaliśmy jedną noc - wspomina pani Steckiewicz.
Wczesnym rankiem odbyło się sortowanie ludzi. Młodych usytuowano osobno. – Moja siostra miała 11 lat, dlatego mogła zostać z rodzicami. Ja byłam już dorosła, więc rozdzielono mnie z rodziną. Trafiliśmy do hali fabrycznej. Na słomie w jednym rzędzie siedziały siostry, w drugim siostra z bratem, a w trzecim brat z bratem. Niemcy nie rozdzielali rodzeństwa. Ja byłam sama, więc znalazłam miejsce obok mojej koleżanki Wiktorii Panek. Zanim pojechaliśmy transportem do Niemiec, byliśmy tam ok 4 dni - kontynuuje nasza bohaterka. Do Niemiec jechali pociągiem osobowym, w którym podążało w nieznane ponad 300 osób. Przez całą drogę byli pilnowani, aby nikt z nich nie uciekł. W Hanowerze wysadzili połowę zesłańców. Łucja pojechała ok. 40 km dalej, do miasta Hameln. Aby mogli przetrwać, na kolację dostali chleb z czarnym salcesonem. Byli tam ok. 2 dni. Gdy dotarli na miejsce, czekali już na nich Niemcy, którzy potrzebowali ludzi do pracy. Wybierali takie osoby, które wcześniej sobie zamówili. Łucję wraz z koleżanką przydzielono do jednej wsi. Dziewczyna trafiła do bardzo dobrej niemieckiej rodziny Dory i Hanriha Fisherów. Niemieccy gospodarze mieli dwoje dzieci, które nosiły takie same imiona jak ich rodzice. Siostra Maria wraz z rodzicami pojechała w okolice Radomia do Generalnego Gubernatorstwa III Rzeszy, gdyż pan Leon pochodził z tamtych stron. Niemcy pozwolili mu, aby z rodziną pojechał do jego siostry. Pani Siara tymczasem pisała o pomoc do swojej siostry, która mieszkała w Niemczech. – Moja mama miała trzy siostry, które mieszkały w Niemczech. Sprowadził je tam mój wuj Józef Mrula, brat mamy. Mama napisała do Marianny, swojej siostry, aby nam pomogła. Udało się. Dzięki pomocy ciotki moi najbliżsi wrócili do rodzinnej miejscowości. Mimo rozdzielenia mnie z rodziną, było mi bardzo dobrze u rodziny Fischerów. Praca była ciężka, lecz mimo tego byłam dobrze traktowana przez moich gospodarzy. Do Multhöpen w Niemczech trafiłam w 1940 roku i byłam tam cztery lata aż do 1944 roku - opowiada pani Łucja.
Gdy Hanrih Fisher został powołany na niemiecki front, do pracy w gospodarstwie trafił Polak, Konstanty Skowron, który do Multhöpen trafił z okolic Kutna. Miał ok. 19 lat. Był w tym gospodarstwie do samego końca wojny. – Niedaleko wioski, w której mieszkałam, był obóz, gdzie przebywali francuscy jeńcy. W dzień pracowali u gospodarzy, a na noc wracali do obozu. Pewnego razu, gdy pracowałam na polu, któryś raz z rzędu pewien Francuz podszedł do mnie, dał mi czekoladę. Był starszy ode mnie, miał ok 50 lat. Nie wiem, dlaczego tak zrobił. Zapewne przypominałam mu jego córkę. Po pewnym czasie Francuzi opuścili obóz - kontynuuje swoją opowieść mieszkanka Sośna. W 1942 roku po Francuzach do lagru trafili polscy żołnierze. Wśród nich był przyszły mąż Łucji, Stanisław Steckiewicz z Kresów Wschodnich. Po pewnym czasie polskich jeńców wypuścili.
– Stasia Steckiewicza poznałam przez przypadek. Pole mojej koleżanki graniczyło z miejscem pobytu polskich więźniów. Moja koleżanka Wiktoria Panek z Tarczewa opowiadała mi, że jest tam pewien Stachu. Jakoś przypadliśmy sobie do gustu. Jak Stanisław opuścił obóz, rozpoczął pracę w gospodarstwie w sąsiedniej wiosce. Pracował tam do czasu powrotu do Polski - kontynuuje mieszkanka Sośna.
Cdn.