Nigdy nie przypuszczałam, że mogę być tak bardzo silna. Gdy nikt nie widział, płakałam. Część II
– Gdy w październiku 1939 roku w niedzielne popołudnie usłyszałam dwa strzały, pomyślałam, że kogoś zastrzelili. Kiedy wróciłam do domu z pola, mama poinformowała nas, że na wzgórzu przy kaplicy w młodym zagajniku zabili dwóch mężczyzn – mówi pani Gertruda. Po chwili wraz ze starszą siostrą Martą poszła zobaczyć, kogo zastrzelili. – Moja siostra miała pilnować, aby nikt mnie nie zobaczył. Jak dotarłyśmy na miejsce, rękami zaczęłam odkopywać świeży grób. Po chwili zobaczyłam, że w dole leżą dwaj mężczyźni twarzami do ziemi. Byli w kajdankach. Nie zdołałam zobaczyć, kto tam leży, więc zakopałam grób z powrotem i poszłyśmy do domu – wspomina nasza bohaterka. – Tych dwóch nieznanych mężczyzn przywieźli z lagru z Radzimia – dodaje. 1 listopada 1939 roku niemiecki zarządca nakazał, aby wszyscy poszli na pole wyrywać cukrówę. – Ja nie idę do roboty, gdyż jest święto – oznajmiła tacie. Zamiast na pole pojechała wraz z koleżanką Helcią Iwińską do kościoła do Sępólna. – Po południu poszłyśmy na cmentarz. Ale wtedy padał śnieg. Świata nie było widać – kontynuuje pani Gertruda. W Dzień Zaduszny wróciły do pracy. Niemiecki zarządca groził panu Grolewskiemu, że jego rodzinę należałoby wywieźć do Karolewa. Po wysłuchaniu gróźb poszły wyrywać buraki. Liście w śniegu, zimno, ale jak rozkaz, to rozkaz. 3 listopada do domu Grolewskich przyszli Niemcy, którzy gdy się wykurowali, pracowali z nimi na polu. – Tłumaczyłam im, że wczoraj mieliśmy święto, a zarządca nas straszył Karolewem. – A co tam jest? – zapytał jeden z niemieckich żołnierzy. Wtedy jeszcze nikt w Skarpie nie znał zła, które panowało w Karolewie. Niemiec poszedł do Weissa do pałacu. Po rozmowie z niemieckim oficerem (nazwisko nieznane) pałacowy zarządca Weiss przestraszył się i uciekł. Przez kilka miesięcy zarządzał w innej posiadłości pod Tucholą. Wiosną 1940 roku, jadąc na motorze, wpadł pod pociąg i zginął. – Nas straszył Karolewem, a sam nie doczekał końca wojny – stwierdza pani Ciszewska. – Kolejnym zarządcą majątku Prądzyńskich był niemiecki oficer. Nazwiska nie pamiętam. Był bardzo dobrym człowiekiem. Po nim po krótkim czasie przyszedł baron. Nazwisko uleciało mi z pamięci. Miał dwójkę dzieci i też był bardzo dobrym człowiekiem. Anna Klejsa gotowała u niego. Pewnego razu poślizgnęła się i wpadła w gar z gorącą grochówką. Baronowa wyleczyła jej oparzenia – wspomina.
Wiosną 1940 roku do domu wracali bracia Maks i Marcel Grolewski i kilku ich kolegów. Szli z Łącka koło Warszawy, dokąd wywieźli konie Prądzyńskich. Po drodze zatrzymał ich niemiecki patrol. Byli bardzo zdziwieni, że taka gromada idzie po cywilnemu. – Co macie w walizkach? – zapytał jeden z patrolujących. – Chleb, picie – odpowiedzieli. Niemiec zauważył także nóż. – Ilu Niemców tym nożem zabiliście? – zapytał ironicznie. – Nikogo nie zabiliśmy. To tylko nóż do krojenia chleba – bronili się chłopcy. Niemiec wypisał im przepustkę i przestrzegł ich, że mają się rozdzielić, gdyż byłoby bardzo podejrzane i niebezpieczne, że taka gromada idzie razem. – Bracia Paczkowscy poszli razem. Moi bracia, Maks i Marcel, i ich kolega Janek poszli w inną stronę. Jak szli, napotkali w rowie rannego Leona Majera. Zanieśli go pod zagajnik i poprosili, aby poczekał, a oni pójdą poszukać doktora i nosze. Po pewnym czasie wrócili z lekarzem, lecz Leona już tam nie było. Przeszukali cały zagajnik, lecz nigdzie go nie było. Jak dobrze pamiętam, po wojnie już nie wrócił do domu – mówi mieszkanka Pęperzyna. Podczas hakania buraków na pole w niemieckim mundurze przyszedł syn barona. – Macie pół godziny przerwy- oznajmił. – Bardzo lubił polski śpiew i poprosił, abyśmy mu zaśpiewali po polsku. Skorzystaliśmy z propozycji. Obok jechał Niemiec, który pracował w urzędzie w Sępólnie. Bardzo mu się nie podobało to, że mimo zakazu mówienia po polsku, używaliśmy naszego ojczystego języka. Syn barona oznajmił mu, że ma siadać na rower i jechać dalej, bo będzie miał nieprzyjemności – mówi z uśmiechem pani Gertruda. Baron wraz z rodziną nie mieszkał długo w Skarpie. Kolejnym zarządcą majątku Prądzyńskich był Klinger. Był grubym, wysokim oficerem w cywilu. Po prostu dusza człowiek. – Przez 24 dni w świątek, piątek i niedzielę zbieraliśmy ziemniaki. Nie było tak łatwo jak dziś, gdyż wtedy haczki musiały nam wystarczyć za kopaczkę. W niedziele jak na złość deszcz nie padał. Klinger przyszedł rano na pole. Za każdym razem witał nas słowami ,,Szczęść Boże”
(w tłumaczeniu na polski). Powiedział mojemu tacie, że może pojechać do domu na obiad - dbał o konie. My musiałyśmy zostać. Po chwili zrobiłyśmy sobie przerwę, gdyż przywiózł z sobą dwie blachy ciasta i wino – kontynuuje swoją opowieść pani Ciszewska. Klinger, gdy szedł przez wieś, od razu wiedział, jak ludzie mieszkają i jak im się żyje. – Okno świadczy o wszystkim – mówił. Po Klingerze na majątek w Skarpie przyszedł Gruber. W mundurze nikt go nie widział. Za Grubera pracowali w Skarpie angielscy jeńcy. Później zamiast Anglików pracowali w Skarpie Rosjanie. Byli bardzo biedni. Mieli dziurawe buty, płaszcz związany powrozem. – Było ich mi bardzo żal. Poszłam do mamy i poprosiłam, aby upiekła chleb. Chciałam im go zanieść, aby już nie głodowali. Mama zrobiła, o co ją poprosiłam. Byłam bardzo zadowolona, gdy widziałam ich szczęście – mówi ze wzruszeniem pani Gertruda. – Warto pomagać – dodaje. – Podczas wojny mogliśmy zabić tylko jedną świnię i to tylko do własnego użytku. Mimo ogromnej życzliwości, ktoś „uprzejmie, ale ze wstrętem” doniósł, że zabiliśmy dwie, aż dwie świnie. Na drugi dzień rano w naszych drzwiach stali już niemieccy żołnierze, aby uwiarygodnić całe zdarzenie – wspomina nasza bohaterka. – Was macht die schwarze Hexe? – pytał ironicznie Niemiec, wskazując obraz Matki Boskiej Częstochowskiej. – To nie jest czarownica, tylko Matka Boska. Moja matka – odpowiedziała z pewnością w głosie dziewczyna. W tym samym czasie drugi oficer Benchatow poszedł do piwnicy, aby sprawdzić prawdomówność donosiciela. Podczas kontroli okazało się, że w wannie jest osiem kopyt, a nie cztery. – Ku naszemu zdziwieniu nie wydał nas. Powiedział koledze, że jest dobrze, a to, co ktoś mówił, to były tylko nie potwierdzone plotki – podkreśla pani Ciszewska. Rodzina Grolewskich zaprzyjaźniła się z niemieckim oficerem. W podzięce za jego dobre serce wysyłała mu paczki z mięsem. W zamian otrzymali paczkę od niego, w której były piękne sukienki.
Cdn.