Podczas wojny ukradliśmy hitlerowcom Wunderwaffe. W nagrodę za moje czyny byłem prześladowany (część II)
Operacja przejęcia rakiet i dokumentacji odbyła się w tajemnicy nawet przed uczestnikami zdarzenia. Młodzi partyzanci wiedzieli tylko tyle, że mają przejąć aliancki samolot i w bardzo krótkim czasie załadować pakunki i zniknąć niepostrzeżenie. Rakiety V2 po udoskonaleniu pierwszej ich wersji V1 okazały się śmiertelną bronią, która doszczętnie pomagała Niemcom niszczyć Wyspiarzy. Polacy po rozpaczliwych depeszach Anglików rozpoczęli akcję rozszyfrowania tajemniczej broni. Leżący na uboczu tajny ośrodek w Peenemünde został doszczętnie zniszczony. Wyspa Uznam, na której znajdowały się wyrzutnie rakiet, nie była już tajną bazą. Produkcję niebezpiecznej broni przeniesiono do podziemnych fabryk w Harzu w Niemczech. Tam właśnie III Rzesza opracowała śmiercionośną broń – rakietę V2. – Podczas przygotowań zabezpieczałem radiostację na Budżbowy, nieopodal Przybysławic. W tym czasie nastąpiła katastrofa samolotu niemieckiego z węgierską załogą. Sytuacja była bardzo niezręczna i mogła spełznąć na niczym, gdyż miała miejsce w rejonie zaplanowanym na przyjęcie Dakoty. Niemcy szukali rozbitej maszyny. Zagrozili zdziesiątkowaniem ludności, jeśli nie zostanie oddana. Nie było co oddawać. Dowództwo nie kazało. Wzięliśmy tylko spadochrony. Poszyliśmy sobie z nich koszule – wspomina Jan Kuma.
Akcja nabierała rumieńców. Chwila nieuwagi i wszystko mogło skończyć się porażką. – Zostałem wysłany, aby ubezpieczać gości, którzy mieli odebrać części rakiety V2. Wraz z kolegą o nazwisku Stolarz pseudonim „Włodek”, imienia nie pamiętam, całą drogę pokonaliśmy rowerami. Na trasie do szosy Biskupice - Zabawa w kierunku Zdrochca wyjechał odkryty samochód ciężarowy, w którym jechali uzbrojeni po zęby Niemcy. Ja miałem tylko karabinek maszynowy M-pi, który wystawał z przyczepionej do ramy roweru teczki. Samochód zwolnił. Strach przebiegł mi po plecach. Schyliłem się nad rowerem, aby ukryć broń. Wyglądało to, jakbym naprawiał łańcuch przy rowerze. W tym czasie odbezpieczyłem granat. Byłem gotów się wysadzić, aby nie dać się zatrzymać. Do dziś się zastanawiam, jak potoczyłoby się przekazanie rakiet, gdy musiał użyć granatu. Przecież owe okoliczności miały miejsce w przeddzień zaplanowanej akcji – wspomina „Okoń”. Ciężarówka pojechała dalej. Po chwili pojawił się kompan Jana. – Z ulgą powiedział: ,,Jak przycichł silnik samochodu, myślałem, że już po tobie.” Odparłem, że złego szlag nie trafi – śmieje się 94-letni pan Jan. – Kolejnym etapem mojego udziału w tej akcji była pomoc pasażerom w dostaniu się do samolotu w czasie załadunku. Jeden z gości odpowiedzialnych zapewne za dostarczenie przesyłki poklepał mnie po ramieniu i powiedział: „Jeżeli my dolecimy szczęśliwie do Anglii, a wojna się skończy, wy nie będziecie musieli pracować”. Ta wypowiedź nurtowała mnie bardzo długo. Dopiero dwadzieścia lat po akcji w jednej z krakowskich gazet przeczytałem o przerzucie do Anglii dokumentacji i części niemieckiej rakiety V2. Nie zgadzały się niektóre fakty, ale to było o nas. Nie prostowałem niczego, nic nie mówiłem, że byłem na tej łące. Po raz pierwszy publicznie opowiedziałem o tym dopiero po 1989 roku – przyznaje dziewięćdziesięcioczterolatek.
Niemcy zbierali bardzo dokładnie wszystkie części. Polacy z okolicznych wsi bardzo chętnie wspierali Niemców w poszukiwaniach, jednakże ich znaleziska trafiały bezpośrednio do okolicznego młyna, a nie w ręce hitlerowców. – W Rzeszowskim był poligon doświadczalny. Po rozbiciu rakiety Niemcy zbierali każdy najmniejszy skrawek, byleby się nie dostał w niepowołane ręce. Okoliczni chłopcy ochoczo im ,,pomagali”. Wszystkie zebrane części dostarczali do miejscowego młyna, w którym stacjonował inżynier Janusz Groszkowski, który został zatrudniony przez AK-owców. Pewnego razu miejscowi przybiegli do inżyniera z wieścią: ,,Rakieta, cała rakieta! Nad Bugiem, w Sarnakach. Ogon jej wystaje z bagna”– informuje Kuma. – Niemcy nie zdołali znaleźć rakiety. Wyprzedzili ich specjaliści z AK. W Warszawie w tajnej bazie była opracowywana dokumentacja. Anglicy za wszelką cenę chcieli mieć te materiały. Postanowiono, że zostaną dostarczone samolotem, który przyleci z bazy we Włoszech. Miejscem lądowania okazały się okolice Radłowa koło Tarnowa. Dokładniej łąka między wsiami Wał-Ruda, Zabawa i Jadownik Mokre i Przybysławice. Lądowisko miało kryptonim ,,Motyl” – relacjonuje Kuma. 25 lipca 1944 roku nastała piękna noc. Zaraz po zmierzchu wszyscy mieli stawić się na miejscu. Wiedzieli, że będzie lądował samolot. – Około północy usłyszeliśmy nadlatującą maszynę. Podobno przez nasze radio podano hasło: ,,Wojenko, wojenko”. Z maszyny odpowiedziano: ,,O, mój rozmarynie”. Pilot dał nad sygnał światłem, że jest nad celem. Latarnicy zapalili lampy naftowe, takie zwyczajne używane w gospodarstwie, tworząc pas startowy. Samolot wylądował na łące. Chwyciłem na plecy, jak się później dowiedziałem, Józefa Retingera, emisariusza rządu na Zachodzie. On z trudem się poruszał. Biegiem puściłem się do maszyny. W samolocie oprócz pakunków ulokowano jeszcze pięć osób. Pośród nich był Jerzy Chmielewski, oficer wywiadu AK, który znał wszystkie sekrety dotyczące rakiet V2. Pozostali to Nowozelandczycy i jeszcze jeden Polak – wspomina pan Jan. Aliancki samolot nie mógł wystartować, gdyż jego koła ugrzęzły w rozmokniętej łące. Przez długą chwilę nie udało się go wydostać z podmokłej gleby. Wszyscy bali się, że Niemcy wiedzą już o wszystkim. Myślano także o spaleniu samolotu. – Mój dowódca, „Pirat”, stwierdził, że szkoda maszyny. Polak z samolotu odpowiedział: „To was będzie szkoda. Nas jako żołnierzy chroni konwencja, a tutaj Niemcy spalą wieś, was rozstrzelają”. Zaczęliśmy gołymi rękami odgarniać ziemię. Wyjęliśmy deski z furmanki i podłożyliśmy pod koła. Czas nas gonił i strach dawał coraz więcej siły na pomoc z wydostaniem samolotu z bagna. Udało się. Wszyscy nie kryli radości, patrząc na oddalający się samolot. Następnego dnia wiedzieliśmy, że udało im się dostać do bazy we Włoszech – mówi z ogromnym przejęciem i uśmiechem na twarzy partyzant „Okoń”. Miejsce lądowania samolotu znajdowało się dwa kilometry od bazy, gdzie stacjonowało ok. stu niemieckich lotników. Replikę rakiety V2 można zobaczyć w jej naturalnych rozmiarach w muzeum w Krakowie. Historia zatoczyła krąg. Tak jak kiedyś jego ojciec, tak teraz Jan zapisuje się na kartach walki o wolność i demokrację. Mottem życiowym żołnierza Armii Krajowej są słowa: „Najważniejsze jednak jest to, że następne pokolenia mogą żyć w innych warunkach”.