Śmierć w chmurach

Łukasz Jakubowski, 18 luty 2013, 12:21
Średnia: 0.0 (0 głosów)
Ofensywa na lądzie trwała w najlepsze. Właśnie zaczynały toczyć się walki o przełamanie Wału Pomorskiego. Za nim z większych przeszkód była już tylko Odra. A za Odrą wiadomo- Berlin, czyli koniec. Wynik wojny był od dawna przesądzony. Teraz liczył się wyłącznie czas. Kto pierwszy (ZSRR czy USA?) zajmie stolicę Rzeszy, ten jakby dobrał sobie kartę do pokera królewskiego. Żeby szybko przejść Wał, konieczne było pełne panowanie w powietrzu. O to mieli zadbać piloci z polskiej, 4 Mieszanej Dywizji Lotniczej. Chęci do boju im nie brakowało.
Śmierć w chmurach

Messerschmitt 109 - samolot pogromcy ppor. Gościumińskiego

Śmierć w chmurach

Manfred von Richthofen, najsłynniejszy pilot wojskowy w historii

Do dywizji należał m.in. 1 Pułk Lotnictwa Myśliwskiego „Warszawa”, utworzony w sierpniu 1943 roku w Grigoriewskoje (etat bojowy- od kwietnia 1944 roku). Zadaniem „warszawiaków” było głównie rozpoznanie terenu i osłona samolotów szturmowych oraz piechoty. Podstawowym narzędziem pracy pilotów pułku był Jak-9, solidny dolnopłatowiec konstrukcji Jakowlewa. Samolot w wersji M miał niezłe osiągi - zasięg 950 km, pułap 9500 m, prędkość maksymalną ponad 570 km/h. Mógł z powodzeniem bawić się w berka z niemieckimi Messerschmittami. A gdy już je gonił, do okazywania sympatii służyły mu działko kalibru 20 mm i karabin maszynowy kalibru 12,7 mm. Te zabawki mogły zrobić kuku - pocisk wystrzelony z działka bez problemu przebijał ponad 2 cm płytę pancerną z odległości ponad 250 m.
Ponieważ samoloty powinny pozostawać możliwie blisko frontu, w lutym 1945 roku bazę pułku przeniesiono z lotniska w Sannikach na Mazowszu, na lotnisko w Bydgoszczy. Fatalne warunki pogodowe sprawiły, że wyznaczona na początek lutego relokacja jednostki opóźniła się o kilka dni. Wojska lądowe przepłaciły to dotkliwie odczuwalnym brakiem odpowiedniego wsparcia. Podczas walk o Mirosławiec niemieckie Focke - Wulfy 190F, buszując bezkarnie wśród chmur, ostrzelały i unieruchomiły cztery czołgi. W związku z tym pierwsze loty bojowe odbywały się zaraz po przylocie maszyn z Sannik.
Tak było w przypadku wyprawy por. Gabisa i ppor. Gościumińskiego. Obydwaj piloci 13 lutego sprowadzili swoje samoloty do Bydgoszczy. Pogoda na całej trasie przelotu z lotniska Sanniki była fatalna- widoczność ograniczały mgły oraz nisko wiszące chmury. Nie zważając jednak na zmęczenie i aurę, natychmiast po uzupełnieniu zapasów paliwa, lotnicy wystartowali na rozpoznanie rejonu Chojnic. Zegar wskazywał godzinę 13.45.
Szczęściarze z nich! W każdej armii lotnicy stanowili elitę. Oprócz końskiego zdrowia, zimnej głowy i wielkich umiejętności, mieli oni jeszcze pewien niezwykły przywilej wynikający z charakteru walki powietrznej. Otóż każdy pilot posiada jeden przypisany sobie samolot. Starcie przypomina zaś mecz bokserski. Zawsze wiadomo więc konkretnie, kto i z jakim wynikiem walczy. Wojna nabiera w powietrzu wymiaru osobowego. Masa szturmującej piechoty czy kolumna czołgów są anonimowe, pozbawione twarzy, abstrakcyjne i przez to ciężkie do identyfikowania się z nimi. Co innego lotnictwo, gdzie każdy samolot łączy się z ludzką twarzą i prowadzoną precyzyjnie statystyką. Dzięki temu w siłach powietrznych naturalnie i łatwo mogli rodzić się bohaterowie, mogły powstawać wzorce do naśladowania, tak niezwykle potrzebne innym żołnierzom i cywilom podczas wojny.
Najsłynniejszym pilotem wojskowym w dziejach był chyba Manfred von Richthofen, niemiecki as myśliwski z okresu I wojny światowej. Właśnie wtedy zaczęła się pisać romantyczna legenda pilotów myśliwskich. Niebo należało tylko do nich. Sam pojedynek przypominał wyścigi Formuły 1. Samoloty śmigały w powietrzu w górę i w dół, w prawo i lewo, próbując wlecieć przeciwnikowi na ogon. Towarzyszył temu ryk silników i pokrzykiwania pokładowych karabinów maszynowych. A wszystko to na oczach tysięcy widzów, doskonale przecież widzących podniebne harce z perspektywy ziemi. Niezwykła poetyka, nadziemny balet… Właśnie tak rodzili się herosi. Nie do pomyślenia w przypadku piechoty czy tanków, prawda?
Von Richthofen latał pomalowanym na czerwono Fokkerem Dr. I. Stąd wziął się jego przydomek- „Czerwony Baron”. O jego zwycięstwach (dobił do 80) trąbiły na okrągło wszystkie gazety nie tylko w Niemczech. Na widok czerwonego Fokkera alianckim pilotom ze zdenerwowania robiło się sucho w ustach. Brytyjczycy obiecali szczęśliwcowi, który pokonałby wreszcie Richthofena, odznaczenie Victoria Cross, własny samolot i premię pieniężną w wysokości 5000 funtów szterlingów. Zestrzelenie „Czerwonego Barona” w kwietniu 1918 roku, po dwóch latach starań, rozeszło się szerokim echem po całym świecie, a w Niemczech wywołało żałobę.
Gościumiński i Gabis nie zbliżyli się jeszcze do osiągnięć starszego kolegi po fachu, ale wszystko było przed nimi. Póki co wystartowali w stronę Chojnic.
Niebo wymaga żelaznej dyscypliny i konsekwencji tak na lądzie, jak i w przestworzach. Kto się zapomni i da ponieść, kończy niczym Ikar. Samolot to przecież nie samochód, niebo to nie droga. Taki pilot podczas lotu musi ogarnąć i poprawnie zinterpretować wskazania kilkunastu instrumentów pokładowych. Jeżeli coś pominie, albo nie zauważy czegoś na czas- grozi mu śmierć. Doskonale wiedzieli o tym nasi bohaterowie. Mimo to, dla dalszego przebiegu wyprawy decydujący miał się okazać właśnie czynnik ludzki.
Pogoda w dalszym ciągu nie rozpieszczała pilotów. Podstawa chmur znajdowała się na wysokości 200- 300 m, czyli bardzo nisko ( dla porównania Pałac Kultury i Nauki ma 230 m wysokości, a najwyższy budynek świata, Burj Dubai, aż 828 metrów). Żeby widzieć ziemię, piloci musieli lecieć poniżej podstawy, albo niewiele ponad nią. Śmigali szybko, zapewne 450- 500 km/h. Po kilku, może kilkunastu minutach od startu myśliwce pojawiły się nad Sępólnem. Ze względu na niską wysokość i dużą prędkość, mieszkańcom miasta mogło być ciężko rozpoznać barwę i godło maszyn. Znad miasta ruszyli w kierunku Chojnic.
Leniwy i nużący do tej pory lot przerwało nagle dramatyczne wydarzenie. Na wysokości wsi Ogorzeliny, zaraz po wyjściu z chmury, prowadzący parę por. Gabis dostrzegł smugi pocisków wokół swojego Jaka. Pociski smugowe! Ktoś najwidoczniej do niego strzelał! Spojrzał za siebie i zobaczył samolot Gościumińskiego, który pochylony na skrzydło uderzył w ziemię. W tej samej chwili Gabisa na dużej szybkości minęły dwa Messerschmitty 109, które po wyprzedzeniu odeszły gwałtownie w prawo i w górę, znikając w chmurach zanim Gabis zdążył zareagować. Na szczęście wróg nie ponowił ataku. Niemcy prawdopodobnie nie mieli paliwa na dalszą zabawę w kotka i myszkę, być może obawiali się też nierozpoznanych samolotów mogących przyjść z odsieczą. W innym razie strzelec spokojnie przymierzyłby do Gabisa po raz drugi. Od tego miał właśnie pociski smugowe - ładowane do taśmy przeważnie co trzeci nabój, różniące się od zwykłej amunicji tylko tym, że dzięki specjalnym dodatkom po wyjściu z lufy znaczyły dymem swój tor lotu. Dzięki temu pilot widział, gdzie strzela, i w razie potrzeby na bieżąco mógł korygować prowadzony ogień.
Atak przeprowadzono z zupełnego zaskoczenia. Gościumiński nie zdążył nawet krzyknąć przez radio, co sugeruje, że zginął natychmiast od strzałów z broni maszynowej. Strzelano z minimalnej odległości, około 100 metrów. Bardzo możliwe, że strzelał tylko jeden z przeciwników, który najpierw wziął za cel bocznego, a później próbował też strącić prowadzącego.
Nie wiadomo dokładnie, w jaki sposób Messerschmitty znalazły się za „warszawiakami”. W każdym razie atak przygotowano zgodnie ze sprawdzonymi w boju zasadami niemieckiej szkoły pilotażu. As nad asy, bohater Luftwaffe Erich Hartmann właśnie im zawdzięczał swoje 352 zestrzelenia (rekord wszechczasów!). Podstawą w taktyce Hartmanna było zaskoczenie przeciwnika. Dzięki niemu ogień do nieprzyjaciela otwierało się z bliskiej odległości, zwiększając szansę trafienia. Gdy było to wskazane, as atakował po raz kolejny. Jeżeli powtórny atak wiązał się z dużym ryzykiem, pilot odpuszczał. Niemiec walkę z zaskoczenia opanował po mistrzowsku. Twierdził, że 80% zestrzelonych przezeń nie wiedziało nawet, co ich strąciło. Według identycznych zasad przeprowadzono atak nad Ogorzelinami.
Polacy dali się podejść. Lecieli w praktycznie dziewiczy dla siebie teren, nieoblatany wcześniej i różny od znanego dotychczas Mazowsza. Z tego powodu, jak i poprzez fakt, że był to lot zwiadowczy, więcej uwagi poświęcali sytuacji na ziemi, niż w powietrzu. Na domiar złego dawało się im we znaki zmęczenie, spowodowane wcześniejszym lotem do Bydgoszczy i kiepskimi warunkami atmosferycznymi. Mijane obszary teoretycznie były już pod polską kontrolą, co także mogło uśpić czujność wojskowych. Niestety w powietrzu słono płaci się za takie błędy.
Gabis po starciu ponownie znalazł się nad Sępólnem, po czym z zachowaniem dużej ostrożności powrócił do Bydgoszczy. Stamtąd natychmiast poderwała się do lotu para kolejnych Jaków, ale podczas przeczesywania terenu nie natrafiono już na nieprzyjacielskie samoloty.
Por. Gabis nie należał do najszczęśliwszych kompanów. Nazajutrz, 14 lutego podczas ostrzeliwania lotniska w Pile został strącony towarzyszący mu kpt. Matwiejew. Były to pierwsze ofiary bojowe w historii pułku. Ogorzeliny i Piła zapisały się więc czarną kartą w dziejach jednostki.
Początek walk o Pomorze przyniósł pułkowi same ofiary. Stało się jasne, że Niemcy tanio skóry nie oddadzą. Front jednak szybko przesunął się na zachód i już do żadnego pojedynku powietrznego w okolicy nie doszło.
Po myśliwcach nad Sępólno i nad Ogorzeliny nadleciał gołąbek pokoju.