Starcie konia z koniem mechanicznym, czyli początki motoryzacji w powiecie sępoleńskim. Część I
Podobno pierwszym właścicielem samochodu w naszym rejonie (wtedy - w ówczesnym powiecie złotowskim) był budowniczy powiatowy Behr, który już od 1898 roku miał korzystać z jeszcze dosyć prymitywnego pojazdu, rozwijającego prędkość 30-40 km/h. Było to 13 lat po tym, jak Karl Benz po raz pierwszy zaprezentował światu swój zrazu wyśmiewany 3-kołowy automobil (1885), a 9 lat przed uruchomieniem przez Henry’ego Forda masowej produkcji legendarnego Forda T (1907).
Oczywiście początkowo istniało kilka sporych przeszkód ograniczających ekspansję samochodów. Największym problemem była wysoka cena aut, przez lata czyniąca z nich towar luksusowy. Swoje robił też nie najlepszy stan dróg i brak wykwalifikowanych mechaników, którzy mogliby naprawiać bądź co bądź dosyć skomplikowane, a awaryjne pojazdy. Jednak postęp techniczny i produkcja taśmowa sprawiły, że ceny samochodów zaczęły spadać, a ich niezawodność wzrastać. Niestety, w okresie dwudziestolecia międzywojennego, gdy Zachód zaczął coraz śmielej przesiadać się z bryczek do aut, sytuacja gospodarcza w Polsce nie pozwalała na równie intensywny rozkwit motoryzacji u nas. W 1935 roku w Sępólnie odbył się przegląd techniczny zarejestrowanych w powiecie pojazdów: 59 motocykli, 52 samochodów osobowych, 9 ciężarówek, 6 traktorów i jednego samochodu sanitarnego. Razem zaledwie 127 sztuk. Skromnie, ale w skali całego kraju nie wyglądało to lepiej. W 1936 r. samochodów w Polsce było ogółem niemal 25 000, podczas gdy w Niemczech - 776 000.
Wśród właścicieli pojazdów znajdowały się osoby dobrze sytuowane: lekarze, adwokaci, przedsiębiorcy, ziemianie. Mimo to nawet dla niektórych z lokalnych krezusów samochód stanowił niepotrzebny wydatek. Tomasz Komierowski na wspomniany wyżej przegląd musiał doprowadzić aż dwa auta (jedno kupione w Belgii), a przecież już wtedy, w 1935 roku, na jego majątku ciążyły liczne długi, które w wyniku problemów z ich spłatą doprowadziły ostatecznie do przejęcia większości ziemi przez Bank Gospodarstwa Krajowego.
Do jazdy trzeba mieć prawo
Obszar obecnego powiatu sępoleńskiego w chwili, gdy zawitały tutaj pierwsze samochody, w całości znajdował się w granicach Niemiec. Dlatego mieszkańców tego terenu obowiązywało niemieckie prawo. A to nie pozwalało jeździć byle komu i byle czym. Aby pojazd został dopuszczony do ruchu, musiał spełniać wymagania techniczne określone w odpowiednim rozporządzeniu. Dla prowincji Prusy Zachodnie dokument z owymi wymaganiami ukazał się w 1902 roku. Z kolei w 1903 roku ustalono wzory tablic rejestracyjnych oraz wprowadzono prawo jazdy- dokument uprawniający do kierowania pojazdem, wydawany dopiero po zdaniu egzaminu. Co ciekawe, nie każdy właściciel auta dysponował prawem jazdy. Podyktowane to było wygodą- kogo było stać na zakup samochodu, tego przeważnie było też stać na zatrudnienie szofera, który oprócz kierowania autem odpowiadał również za utrzymywanie wozu w należytym stanie technicznym. Naturalnie podobne rozwiązania wprowadzono w odrodzonym państwie polskim. Możliwość rejestracji pojazdów i zdawania egzaminu na prawo jazdy istniała w Polsce już od jesieni 1918 roku.
Początkowo kierowców obowiązywały przepisy przygotowane wcześniej z myślą o jeźdźcach, furmanach czy stangretach. W związku z rozwojem motoryzacji trzeba je więc było dostosować do zmieniających się realiów. Wkrótce pojedyncze akty prawne (wymagania techniczne, uprawnienia do kierowania pojazdem) stały się zrębem kodeksów drogowych, kompleksowo ujmujących kwestie związane z kierowaniem pojazdami mechanicznymi. Pierwszy polski kodeks drogowy, „Przepisy o ruchu pojazdów mechanicznych po drogach publicznych”, wszedł w życie w 1921 roku.
Cud - technika
Przemysł motoryzacyjny w okresie dwudziestolecia międzywojennego poczynił znaczne postępy w technologii produkcji. Samochody nie przypominały już bryczek, takich jak dzieło Karla Benza. Zmiany nie dotyczyły jednak samych kształtów nadwozia. Znacznie zwiększono niezawodność pojazdów, co zwłaszcza w krajach takich jak Polska miało istotne znaczenie. Proszę sobie wyobrazić, że konstruktorzy rodzimego samochodu CWS T-1 zaprojektowali wóz tak, żeby można go było rozłożyć i złożyć za pomocą jednego klucza (wszędzie z wyjątkiem świec zapłonowych zastosowano śruby i nakrętki tego samego rozmiaru). W ten sposób próbowano zaradzić problemom z niewystarczającą ilością porządnie wyposażonych w narzędzia warsztatów. A tak na marginesie - CWS T-1 przyprawiłby o ból głowy każdego ekologa: czterosuwowy silnik z czterema cylindrami o maksymalnej mocy 65 KM i pojemności skokowej rzędu 2984 cm3 pożerał średnio ok. 14 litrów benzyny na 100 km. W zamian potrafił rozpędzić auto do prędkości 105 km/h.
Jednak mimo dużego postępu podczas jazdy nadal nietrudno było o poważną awarię. Przykład? W październiku 1930 roku w samochodzie jadącym drogą z Więcborka do Mroczy wybuchł zbiornik z paliwem. Auto stanęło w płomieniach. Pasażerom udało się uciec, ale spalony został cały pojazd z ładunkiem, jakim były beczki z masłem. W maju 1937 roku przy odpalaniu zapalił się też motor Augustyna Stolpa z Sępólna. Tego samego roku w trakcie jazdy do Chojnic w samochodzie innego mieszkańca stolicy powiatu, adwokata Alfonsa Gracza, oderwał się i zniszczył akumulator.
Najczęstsze i najbardziej brzemienne w skutki były defekty kierownicy i pękające opony. Oto kilka dowodów. W maju 1936 roku samochód półciężarowy Leona Kopiszki wjechał w rów i przewrócił się na polu, tłukąc przewożone na pace jajka. Z tej samej przyczyny w lutym 1935 roku samochód ciężarowy pewnej poznańskiej firmy spożywczej wpadł pod Kamieniem na przydrożne drzewo, rozsypując na szosie ładunek pomarańczy. Gdy kierownica blokowała się w mieście, zamiast w drzewa można było wjechać w witrynę sklepową, jak miało to miejsce w lipcu 1935 roku, gdy niespodziewanie jakiś samochód niemalże wpadł do sklepu Gołębiewskiego przy ulicy Hallera w Sępólnie. A teraz kilka przykładów incydentów i wypadków spowodowanych pękającymi oponami. W styczniu 1937 roku opona pękła w samochodzie dr. Górskiego z Więcborka, zarzucając autem na zakręcie przy gazowni miejskiej tak, że wóz stanął dosłownie na krawędzi zbocza. W czerwcu 1935 roku przygoda podobna, lecz mniej szczęśliwa, przytrafiła się niejakiemu Emilowi Ebendowi, wracającemu z Więcborka do Berlina. Przez pękniętą oponę nieszczęśnik wylądował na przydrożnym drzewie w okolicach Sypniewa, doznając złamania prawej ręki. We wrześniu 1935 roku nieopodal Wierzchucina pękła opona w samochodzie barona Ketelholdta, właściciela majątku Sośno. Pojazd wywrócił się, a jego pasażerowie - baron i leśniczy Gawrych - doznali ciężkich obrażeń.