Wspomnienia

Trzeba żyć dla innych, aby móc żyć dla siebie

Jacek Grabowski, 20 styczeń 2012, 15:26
Średnia: 0.0 (0 głosów)
Apolonia Krzanik z Trzcian podczas wojny przeżyła prawdziwe piekło. Wojenna zawierucha nie oszczędziła również jej najbliższych. Od 1962 roku przez czterdzieści lat pełniła funkcję sołtysa sołectwa Trzciany. Uhonorowana za swoją społeczną pracę przez ówczesne władze znakomicie reprezentowała nasz region. Kiedy zmagała się z przeciwnościami losu, w jej życiu pierwsze miejsce zawsze zajmowała prawda, uczciwość i sumienna praca.
Trzeba żyć dla innych, aby móc żyć dla siebie

Trzciany, przedszkole z początków lat 70. ub. stulecia w okresie, kiedy sołectwem zarządzała sołtys Apolonia Krzanik

Trzeba żyć dla innych, aby móc żyć dla siebie

Apolonia Krzanik

Apolonia Krzanik (z domu Kaczmarczyk) urodziła się 9 lipca 1933 roku w Zręczycach w powiecie myślenickim w byłym województwie krakowskim. Do Trzcian przybyła w 1938 roku. W Krakowskiem była okrutna bieda. Majątek dziedziców Trzcian Bennona i Anny Bothe za długi przeszedł na własność Skarbu Państwa. Część tej ziemi przekazana została przesiedleńcom z południa. – Kto chce jechać na Pomorze? Tam jest ziemi pod dostatkiem. Z propozycji wyjazdu na Pomorze skorzystało dziesięć rodzin. – Do upragnionej ziemi obiecanej jechaliśmy w wagonach towarowych. Na miejscu każda rodzina otrzymała dwunastohektarowe gospodarstwo. Nie było domów, więc spaliśmy w stodołach – wspomina Apolonia Krzanik. W 1939 roku wraz z rodziną została wywieziona do obozu pracy w Toruniu, a następnie do Potulic. – Uciekaliśmy z Trzcian do Kloni. W drodze jeden z mieszkańców przestrzegł nas: – Gdzie wy ludzie uciekacie? Tam już jest pełno Niemców. Musieliśmy wracać– opowiada pani Apolonia. – Aby nie dać się złapać, wracaliśmy do Trzcian bagnami. To, co przeżyła w obozie było pasmem wielkich cierpień, łez i głodu. Stefania Kaczmarczyk, mama pani Apolonii, gdy trafiła do obozu, była w zaawansowanej ciąży. W obozie urodziła dziewczynkę, której nadała imię Krysia. Jej dwie kolejne córeczki Zosia i Elżbietka oraz maleńka Krysia nie przeżyły pobytu w Potulicach, gdyż zmarły z głodu. – Jak rozpętała się wojna wywieźli nas do obozu. Najpierw do Torunia. Było tam okropnie, po prostu aż żal o tym mówić. W obozie opiekowałam się chorą matką. Gdy było z nią bardzo źle, moją mamę wywieźli do bunkru, gdzie zwożono ludzkie zwłoki- mówiła z przejęciem i z łzami w oczach pani Krzanik. Mama pani Apolonii mimo choroby znalazła w sobie bardzo wiele siły i woli walki i wydostała się z bunkrów spod sterty martwych ludzkich ciał. Mimo przeszkód wróciła do dzieci do baraków. Z Torunia całą rodzinę wywieziono do Potulic. – W obozie w Potulicach nie mogłam w nocy spać bo mnie gryzły pluskwy. Pewna kobieta mówiła, że jej nie gryzły i szybko zmarła – opowiada. Siostrę pani Apoloni, Kazimierę przetransportowano na roboty do Gdańska. Z bratem Staszkem rozstała się, gdy zachorował na tyfus i zamknęli go w izolatce. Innym powodem rozstania był fakt że starszych zabierali na roboty, a wszystkie małe dzieci mieszkały w jednym miejscu, razem. – Mimo młodego wieku byłam bardzo bystra, dowcipna i przedsiębiorcza. Mój brat Staszek był moim przeciwieństwem. Miał w sobie bardzo wiele spokoju, a zarazem był bardzo cichy. Ja, aby nie głodować zakradałam się i kradłam żywność z transportu, aby było, co jeść – mówi ze wzruszeniem i z dumą zarazem. Była bardzo odważna. Własnym uporem udowadniała, że mimo młodego wieku można wiele, jeśli tylko się tego chce. Aby nie głodować zdobywała jedzenie, co w pewnym momencie mogło zakończyć się dla niej tragicznie.
– Pewnego razu, gdy przywieźli transport z jedzeniem, weszłam pod samochód, aby wykraść cokolwiek co mogłoby pomóc nam przeżyć. Bardzo się bałam i z tego strachu o mały włos, a przypłaciłabym tę akcję własnym życiem. Samochód, którym przywieziono żywność, nagle ruszył, gdy byłam pod spodem. Odskoczyłam, bardzo mocno trzymając kapustę, którą udało mi się zdobyć. Żadna siła nie była w stanie mi jej wyrwać z rąk. Jak wracałam do baraku, złapali mnie niemieccy żołnierze. Bili mnie bardzo mocno po plecach – kontynuje swoją opowieść pani Apolonia. Jednego z braci, Mieczysława, jako małego chłopca wywieziono do Niemiec i już nie wrócił. Prawdopodobnie nadal żyje. Miał wtedy 3 latka.
– Dobrze pamiętam, okropnie płakał, jak wydzierali go z moich ramion- mówi wzruszona. W potulickim obozie bardzo często zabierali zdrowych i silnych na roboty do niemieckich majątków. Małych dzieci nie brano, gdyż nie były w stanie ciężko pracować. Podczas selekcji, aby pozbyć się problemu z utrzymaniem więźniów w obozie w Potulicach, Niemcy wszystkich inwalidów rozstrzeliwali z zimną krwią. Mała Pola, choć miała dopiero dziesięć lat, aby móc wydostać się z obozu, wpadła na znakomity pomysł. Podczas selekcji stawała na kamieniu i udawała, że jest wyższa. W taki sposób znalazła się na niemieckim majątku. Po pewnym czasie miała wrócić do obozu. – Bardzo płakałam i prosiłam, abym mogła zostać. W mojej obronie stanęły starsze pracownice, które poprosiły niemieckiego pracodawcę, abym została. Udało się. Aby nie zawieść zaufania, bardzo ciężko pracowałam– opowiada pani Apolonia. Do jej obowiązków oprócz codziennych prac należało np. zbieranie ziemniaków czy stawianie sztyg. – Na majątku było nas dziesięć dziewcząt. Tutaj było lepiej, gdyż miałyśmy kucharkę, która dbała o nas jak o własne dzieci. W końcu nie głodowałyśmy – podkreśla. Koniec wojennej zawieruchy okraszony był nagonką na niemieckich żołnierzy. – Jak się kończyła wojna, wielu Niemców, aby nie wpaść w ręce radzieckich sojuszników, uciekało na majątki, aby się tam schronić. Chowali się gdzie popadło. Jeden schował się nawet do beczki. Żołnierze radzieccy przeszukiwali wszystkie zakamarki. Ja wraz z moją czternastoletnią koleżanką schowałyśmy się w słomie. Radzieccy wyzwoliciele szukając niemieckich uciekinierów strzelali w słomę. Zostałam postrzelona w udo. Bardzo bolało, lecz aby nas nie narażać, nie pisnęłam ani trochę – kontynuje swoją opowieść Apolonia Krzanik. – Po wojnie, Boże święty, w jednej stodole rozbroiłam Niemca. Pierwsze co zrobiłam, to zdjęłam mu buty, bo nie miałam własnych, a później zabrałam mu karabin. Wtenczas wpadli Ruscy i rzekli do mnie: Ot maleńka, butki ci zostawimy, ale karabin musisz nam oddać. Wracając do domu napotkała na swej drodze pewnego mężczyznę. Nie pamięta, jak miał na imię ani jak się nazywał. Zaproponował jej, że może ją zabrać, bo jedzie do Torunia. – W Grudziądzu staliśmy pięć dni i pięć nocy. Co chwilę mijaliśmy radzieckie wojska. W pewnym momencie jeden żołnierz zaproponował, że może mnie zabrać. Razem ze mną, za moją namową zabrali też mojego współtowarzysza. Posadzili nas na workach i dali jeść. Nawet dostałam cały bochenek chleba. Przywiązałam sobie do pasa jeszcze dwa ziemniaki i w taki sposób podążałam do domu. Kilka dni później, jadąc pociągiem nie wysiadła w Sępólnie, tylko pojechała do Chojnic. Mała Apolonia z tabliczką z obozowym numerem na piersiach stała na torach i płakała nie wiedząc jak ma wrócić do domu. – Co ja mam tu sama robić? – płakała. W pewnym momencie obok niej zjawiło się wojsko. Żołnierze przywieźli ją z powrotem do Sępólna. Na miejscu poprosili kolejarza, pana Pestkę, aby się nią zaopiekował. Tabliczkę z obozowym numerem w ostateczności zabrali jej w Sępólnie żołnierze. Po kilku dniach sama postanowiła wrócić do domu. Po drodze spotkała pewną kobietę, która trzepała prześcieradło. Dziewczynka była bardzo głodna, zmęczona i przestraszona. Wyjmując nóż zza pazuchy pomyślała: Jak będzie to Niemka, to się obronię tym nożem. Okazało się, że to była Polka i nic złego jej nie groziło. Gdy dotarła do Trzcian, w domu czekała na nią mama i brat Staszek. Po pewnym czasie wróciła także siostra Kazia. Na miejscu mała Pola dowiedziała się, że tata nie przeżył wojny, gdyż został rozstrzelany na Placu Piastowskim w Bydgoszczy przez gestapo. Od tego momentu cała rodzina musiała dorabiać się od nowa. Praca na dwunastu hektarach nie należała do łatwych. Apolonia Krzanik w wieku dwunastu lat oprócz pracy w gospodarstwie rozpoczęła naukę w Szkole Podstawowej we Włościborzu. Mimo młodego wieku bardzo ciężko pracowała w kołchozie. Kolejnym etapem była praca w „Służbie Polsce” trzy razy w miesiącu. W wieku dwudziestu dwóch lat poznała swojego przyszłego męża Józefa - mężczyznę z gór. W 1962 roku została sołtysem sołectwa Trzciany. Za jej czterdziestoletniej kadencji Trzciany zmieniły się nie do poznania. Mimo wielu obowiązków przez osiem lat pełniła funkcję ławnika. Była również przewodniczącą Koła Gospodyń Wiejskich. Za swoją społeczną pracę otrzymała wiele medali i odznaczeń, które do tej pory bardzo skrzętnie przechowuje w drewnianej szkatułce. W 1978 roku za szczególne zasługi dla rozwoju województwa bydgoskiego otrzymała honorową odznakę Wojewódzkiej Rady Narodowej w Bydgoszczy, Uchwałą Rady Państwa 10 marca 1979 roku z rąk H. Jabłońskiego otrzymała Złoty Krzyż Zasługi.
3 lipca 1985 roku odznaczona została Krzyżem Kawalerskim Orderu Odrodzenia Polski. W 1988 roku uchwałą Zarządu Krajowego Związku Rolników, Kółek i Organizacji Rolniczych wyróżniona została odznaką „Za zasługi dla Kółek Rolniczych”.