Wspomnienia Alfreda. Część I

Aniela Rajca-Wolska, 20 luty 2015, 11:06
Średnia: 0.0 (0 głosów)
W dzisiejszym numerze prezentujemy część I wspomnień Alfreda Szucy. ALFRED SZUCA (pseudonim partyzancki ,,Wąż”) urodził się 28 lutego 1916 roku w Karsinie. Młodość, w tym okupację, spędził w Grudziądzu. Po wojnie zamieszkał w Gdyni. Odszedł na emeryturę po pracy w Prezydium Miejskiej Rady Narodowej w Gdyni, gdzie pełnił funkcję kierownika Wydziału Przemysłu i Handlu. Zmarł 4 listopada 1986 roku i jest pochowany w Gdyni. Rękopis wspomnień Alfreda Szucy pochodzi od jego siostry – Anieli Rajcy-Wolskiej (Nela), zmarłej w 2007 r. i pochowanej w Czersku.
Wspomnienia Alfreda. Część I
Wspomnienia Alfreda. Część I

Fragment rękopisu Alfreda Szucy opisujący jego zaprzysiężenie

Twierdza Grudziądz wraz ze swymi obrońcami przejdzie do niemieckiej historii – głosił komunikat radia niemieckiego po zajęciu tego miasta przez armię radziecką w 1945 roku.

Niemcy z wyjątkową rozpaczą i zarazem wściekłością żegnali to miasto. Hitlerowski okupant czuł się w tym mieście jak u siebie w domu i trudno mu było zrozumieć, że musi je zwrócić prawowitym mieszkańcom. Nim do tego doszło, polska ludność Grudziądza krwawiła i cierpiała, całkowicie zdana na łaskę i niełaskę hitlerowców, którzy z perfidną bezwzględnością realizowali program zniemczenia Pomorza. Pracę mieli ułatwioną, gdyż samo miasto, jak i okolicę zamieszkiwała duża ilość tzw. volksdeutschów oraz Niemców sprowadzonych z Rzeszy i z innych krajów. Oczywiście, dominującą rolę w terrorze skierowanym przeciwko wszystkiemu co polskie odgrywały hitlerowskie formacje polityczne, „Gestapo”, „Schupo” itp. Ze względu na olbrzymi garnizon wojskowy odnosiło się wrażenie, że nie ma tam już Polaków. Od konfidentów, donosicieli i renegatów aż się roiło. Zakaz używania polskiej mowy dopełnił czarę goryczy i zmusił do rozmów ojczystym językiem tylko w czterech ścianach domostw lub gdzieś na bezludziu. A jednak, mimo szalonego terroru, mimo aresztowań, rozstrzeliwań i różnego rodzaju szykan, w Grudziądzu byli i działali polscy patrioci.

Już od pierwszych dni okupacji ludzie zbierali się po domach, słuchali potajemnie radia i omawiali aktualne wydarzenia wojenne. Każdy taki wyczyn groził śmiercią, a w najlepszym wypadku obozem koncentracyjnym. Konspiracja na większą skalę nie miała szans powodzenia i w kilku wypadkach skończyła się tragicznie. Częste były wypadki, że młodzi ludzie szukali możliwości wstąpienia do organizacji podziemnej, lecz nie wiedzieli, do kogo się zwrócić w tej sprawie i często szukali kontaktu z podziemiem w innych miejscowościach.

Po raz pierwszy zetknąłem się z ludźmi lasu na początku 1942 r. Miało to miejsce w okolicach Główczewic w powiecie chojnickim. Pracowałem w tym czasie wraz z dwoma braćmi w zakładach lotniczych w Grudziądzu i często jeździłem do krewnych, których miałem w miejscowości Karsin, Czersk i Chojnice. W czasie jednego z takich wyjazdów znalazłem się w Główczewicach, gdzie ukrywał się między innymi mój kuzyn Zygmunt Plata. Prosił mnie o zdobycie gdzieś dużej baterii anodowej do odbiornika radiowego, gdyż kupno takowej było rzeczą niemożliwą. Obiecałem mu, że w najbliższą sobotę ją otrzyma, nie zdając sobie jeszcze sprawy, w jaki sposób tego dokonam. Wróciłem do pracy na lotnisko, gdzie zatrudniony byłem w charakterze ślusarza-mechanika przy montażu samolotów. Wiedziałem, że takie baterie znajdują się w magazynach, lecz wydawane były jedynie obsłudze samolotów. Postanowiłem sobie, że muszę zdobyć tę baterię do piątku wieczora, poczym skontaktowałem się z kolegą, który pracując w magazynie miał mnie w tym dopomóc. Niestety, potrzebna była zużyta bateria, a takiej znikąd nie można było dostać. Nadszedł piątek i baterii nie miałem. W sobotę rano wstałem markotny – chciałem za wszelką cenę dotrzymać słowa. W czasie pracy porozumiałem się z kolegą, który pracował w innym magazynie – był to młody człowiek, kaleka, (miał krótszą nogę) nazwiskiem Klajna ( zmarł po wojnie). W kilka chwil po tym miałem już upragnioną baterię i zastanawiałem się, w jaki sposób wynieść ją poza bramy lotniska. Szanse były znikome, gdyż w ten dzień kończyła się praca wcześniej i najczęściej były przeprowadzane osobiste rewizje wszystkich wychodzących. W najlepszym wypadku każdy pracownik, przechodząc koło wartowni, musiał (pod nadzorem strażnika) nacisnąć rączkę automatu, który mógł być dowolnie nastawiany, żarząc się raz białym, to znów czerwonym światłem. Przy ukazaniu się czerwonego światła, kierowano wychodzącego z pracy do wnętrza wartowni i tam przeprowadzano dokładną rewizję. Tak było codziennie. Nie miałem innego wyjścia i chcąc dotrzymać słowa, musiałem wynieść baterię normalną drogą, tj. przez bramę. Zawiązałem ją sobie na piersi, wdziałem kurtkę i wyszedłem z warsztatu. Nie wtajemniczałem w to nikogo a starszy kolega, który ze mną wychodził, wiedział tylko, że tego dnia nie wyjadę, gdyż nie zdobyłem potrzebnej baterii. Doszliśmy do wartowni rozmawiając o pogodzie i innych nic nieznaczących sprawach. Nacisnąłem rączkę automatu z dziwną pewnością siebie – pokazało się białe światło, co oznaczało, że mogę na razie cieszyć się wolnością. Dopiero po wyjściu krew uderzyła mi do głowy i zamilkłem, czym zwróciłem uwagę mego kolegi. Wyjaśniłem mu też po chwili, że baterię mam przy sobie i że będę mógł zgodnie z obietnicą dostarczyć ją tego dnia na miejsce. Spojrzał na mnie i zdenerwował się mówiąc przy tym: „To nie jest odwaga ani bohaterstwo, tak tylko mógł postąpić wariat”. Miał chyba rację, bo gdybym „wpadł”, sprawa skończyłaby się źle nie tylko dla mnie, lecz również dla wielu innych.

W owym to czasie nawiązałem łączność z Janem Rostem (ps. „Kalina”), który był członkiem oddziału partyzanckiego „Szyszek”, dowodzonego przez kpt. Jana Szalewskiego (ps. „Soból”). Zostałem zaprzysiężony i rozpocząłem działalność, która miała polegać na dostarczaniu partyzantom broni. Nie trzeba tu dodawać, że zdobycie broni na Pomorzu było sprawą prawie beznadziejną i równało się zbrojnemu napadowi na hitlerowskie placówki policyjne czy też militarne.

Niemniej, zaraz na wstępie, obiecałem dostarczyć karabin maszynowy, co oczywiście zostało przyjęte z pewnym niedowierzaniem.

W dalszym ciągu pracowałem na lotnisku, gdzie od dłuższego czasu starałem się o przeniesienie mnie z hali montażowej do warsztatu mechanicznego, co mi się też w końcu udało. Warsztat ten znajdował się w bezpośredniej bliskości magazynów i rusznikarni, a praca w nim odbywała się na zmiany, co dawało możliwości wychodzenia z pracy nawet w porze nocnej.

Porozmawiałem znów z Klajną – chodziło o umożliwienie mi dostępu do nowych karabinów maszynowych. Tylko na sekundę ogarnął go przestrach, w następnej chwili nawet zapalił się do tego i obiecał uczynić wszystko co zechcę. Wziąłem całą sprawę na siebie, a on miał dokonać sfałszowania kartoteki. Następnego dnia, pracując na drugiej zmianie, postanowiłem karabin wynieść. Ten typ karabinu maszynowego był używany w samolotach, jak również przez niemiecką piechotę. Ze względu na jego wagę i długość musiałem go rozebrać na części. Uczyniłem to wszystko w magazynie, gdzie zostałem wpuszczony przez Klajnę. Nikogo na razie w te sprawy, poza Klajnę nie wtajemniczałem, będąc zdania, że im mniej ludzi o tym wie, tym więcej szans powodzenia miało to przedsięwzięcie.

Zamek karabinu uwiązałem sobie mocnym sznurem na szyi, opuszczając go oczywiście niżej, to samo uczyniłem z lufą i osłoną lufy. Lufę zmuszony byłem wpuścić w nogawkę, co uniemożliwiło mi zginanie kolana w czasie chodzenia.

Była godzina dwudziesta trzecia, gdy wychodziłem z lotniska. Na dworze było bardzo zimno – szedłem samotnie. Wiedziałem, że o tej porze nie będę musiał naciskać rączki automatu, wystarczyło jednak abym strażnikowi wydał się podejrzany. Serce tłukło mi się w piersiach niesamowicie głośno. Byłem nieco „grubszy” niż zwykle, udawałem przy tym kulawego. Do wartownika podszedłem ze skrzywioną twarzą. Spojrzał na mnie badawczo i zapytał, co mi jest. Powiedziałem mu, że uderzyłem się ciężkim młotem w kolano i że bardzo mnie to boli. Zaśmiał się chrapliwie szydząc z mego niedołęstwa, a ja znalazłem się w międzyczasie za bramą. Szedłem do domu przez las, co chwila oglądając się poza siebie. Szczęście dopisało mi jednak i po przyjściu do domu schowałem karabin w piwnicy. To była niestety dopiero połowa pracy, karabin trzeba było przewieźć gdzieś w okolice Kościerzyny. To nie była sprawa prosta, gdyż w tym czasie każdy wyjeżdżający poza miejsce swego zamieszkania musiał mieć specjalne zezwolenie, a szczególności dotyczyło to mężczyzn. W rozwiązaniu tego problemu pomogła mi żona Rosta, która przyjechała do Grudziądza wraz z córeczką i gotowa była przetransportować karabin do miejsca przeznaczenia. Zapakowałem odpowiednio poszczególne części, udzieliłem pouczenia, co należy robić w przypadku kontroli, po czym ciężar został równomiernie podzielony na matkę i córkę, następnie szczęśliwie przewieziony do miejscowości Karsin. Był karabin, potrzebna była do niego amunicja, należało ją więc za wszelką cenę zdobyć. Okazało się, że i amunicja była na lotnisku, chodziło tylko o pokonanie trudności przy dobraniu się do niej i wyniesieniu z terenu zakładów. Tym razem plan został przemyślany z większą rozwagą – nie mogłem lekkomyślnie szafować życiem własnym i drugich. Pomocnymi we wszystkich następnych działaniach byli, poza Klajną, Mieczysław Tokarczyk oraz mój brat Stanisław Szuca. Mieczysław Tokarczyk pracował w magazynie, w którym znajdowały się przyrządy pomiarowe, wyposażenie sanitarne samolotów itp. precyzyjne urządzenia. Dzięki Tokarczykowi otrzymałem amunicję oraz hermetycznie zamknięte apteczki samolotowej, w których znajdowały się bardzo cenne lekarstwa, a nawet narzędzia chirurgiczne. Pozostałem tego dnia dłużej w pracy i o umówionej godzinie (oczywiście wieczorem) przeniosłem te wszystkie rzeczy pod parkan, następnie przerzuciłem je na drugą stronę, oddając pod opiekę bratu, który tam na to czekał.Cała akcja musiała być przeprowadzona błyskawicznie, gdyż lada moment mógł nadejść jeden ze strażników, którego trudno było w ciemności dojrzeć, a poza tym, po drugiej stronie parkanu, znajdowała się droga, przy której stały baraki zajęte przez żołnierzy „Luftwaffe”, tak że o jakimś dłuższym przebywaniu w tej strefie nie mogło być mowy. Zakończyło się jednak znów wszystko szczęśliwie.

Ciąg dalszy nastąpi