Wszystkiego najlepszego, Polsko!
Był lipiec 1917 roku - wojna światowa trwała już od niemal 3 lat. Zaborcy, szukając mięsa armatniego, oferowali współpracę wielu polskim politykom. W Warszawie niemiecki generał - gubernator miasta von Beseler odbył wtedy rozmowę z Józefem Piłsudskim, coraz popularniejszym w narodzie politykiem oraz wojskowym. Na generalską propozycję zawarcia układu i podporządkowania Legionów Niemcom, Piłsudski odpowiedział:
– Czy sądzi pan, Ekscelencjo, że Naród da się oszukać frazesem lub obietnicą? Czy myśli pan, że jeżeli nalepicie orła polskiego na każdy palec u ręki, która nas dławi, to przez to Polacy zaczną uważać morderczy uścisk tej ręki za wyraz miłości i przyjaźni?
Von Beseler zerwał się na te słowa i stanął przed Polakiem czerwony z uniesienia.
– Herr von Piłsudski! – krzyknął. – W tym wielkim historycznym momencie Polsce potrzeba wielkich ludzi. Pan jest jedynym, jakiego znam, jakiego odkryłem. Niech pan pójdzie z nami. Damy panu wszystko: siłę, sławę, pieniądze. Pan zaś odda olbrzymią przysługę swojej ojczyźnie.
– Pan mnie nie rozumie, Ekscelencjo – Piłsudski, bębniąc palcami po stole, odpowiadał spokojnie. – Pan nie chce mnie zrozumieć. Gdybym przyjął pańską propozycję, wy, Niemcy, zyskalibyście jednego człowieka, ja zaś straciłbym cały Naród.
Rozmowa była skończona.
Konflikt, w który zaangażowali się nasi zaborcy, dla wielu polskich polityków był ogromną szansą na wywalczenie jakiejś namiastki niepodległości. Powstawały komitety i organizacje, prześcigające się w tworzeniu planów i koncepcji budowy polskiego państwa. Jedni rozmawiali z Rosjanami, drudzy z Niemcami, a trzeci, czwarci i piąci jeszcze z kimś innym. Każdy chciał zapisać się na trwałe w historii jako mąż opatrznościowy, jako ten, który ożywił trupa - Polskę. Piłsudski w odróżnieniu od wielu z nich nie tracił głowy, nie dawał dojść do głosu emocjom. Jak na prawdziwego męża stanu przystało, czekał i analizował szalenie zmienną rzeczywistość. Tym razem bowiem to nie my, ale zaborcy wykrwawiali się i tracili siły. Czas grał na naszą korzyść.
Piłsudskiego po odmowie współpracy aresztowano. Tymczasem los zaczął nam wybitnie sprzyjać. Jeszcze w tym samym 1917 roku wybuchła rewolucja w Rosji. Kilka miesięcy później, w lipcu 1918 roku, alianci przełamali niemieckie linie frontu. W odpowiedzi na to coraz bardziej zniechęceni żołnierze państw centralnych zaczęli rzucać broń i wracać do domów. Niemcy stanęły na skraju przepaści. Chwilowo nikt nie przejmował się jakimś tam Piłsudskim, który w listopadzie spokojnie wyszedł z więzienia w Magdeburgu i pojechał pociągiem do Warszawy. Chaos administracyjny nad Wisłą stwarzał niepowtarzalną szansę na odbudowę państwa. Piłsudski dzięki swojej popularności i walorom umysłu stanął na czele rodzących się polskich władz. Teraz trzeba było już tylko i aż zjednoczyć Naród, oraz wytyczyć jakoś i obronić granice.
Państwo, które powstało w ten sposób, nie cieszyło się powszechną sympatią. Gdy sytuacja w Niemczech i Rosji uspokoiła się, Niemcy i Rosjanie ze złością przyjmowali do wiadomości fakt, że po ich chwilowo zgarbionych plecach Polska wybiła się na niepodległość. Adolf Hitler nazywał Polskę „państwem, które wyrosło z krwi niezliczonych niemieckich pułków”, „śmiesznym państwem, w którym […] sadystyczne bestie dają upust swoim perwersyjnym instynktom”, „ulubionym pokojowym pieskiem zachodnich demokracji, którego w ogóle nie można uznać za kulturalny naród”. Józef Stalin mówił o niej jako o „przepraszam za wyrażenie, państwie”. Również wśród aliantów zdarzali się przeciwnicy odrodzonej Rzeczpospolitej. Jeden z najwybitniejszych ekonomistów tamtych czasów, John Keynes, określił ją mianem „ekonomicznej niemożliwości, której jedynym przemysłem jest żydożerstwo”. Historyk Lewis Namier uważał, że jest „patologiczna”. Brytyjski premier David Lloyd George twierdził, że „zdobyła sobie wolność nie własnym wysiłkiem, ale ludzką krwią”. Gdy w 1919 roku ważyły się losy Śląska (polski czy niemiecki?), miał on podobno stwierdzić, że prędzej oddałby małpie zegarek niż Polsce Górny Śląsk. Oj, wiele osób było nieżyczliwych nowemu państwu.
Polska mimo wszystko trwała. Rozpychała się łokciami bidulka, walczyła o prawo do życia, i rosła z roku na rok, mężniała, nabierała koloru. I co roku 11 listopada obchodziła swoje urodziny. Kto ją w sercu trzymał, modlił się wtedy za nią w kościele i ozdabiał fasadę domu flagą. Od czasu do czasu Święto Niepodległości obchodzono jednak bardziej uroczyście niż zazwyczaj. Tak było na przykład w roku 1928, w 10 rocznicę odzyskania niepodległości, gdy powiat sępoleński ramię w ramię z innymi powiatami szczególnie głośno zamanifestował swoją polskość.
Główne uroczystości zorganizowano wówczas w stolicy powiatu. Wszystko zaczęło się w sobotę 10 listopada od uroczystej mszy świętej. Ciąg dalszy miał miejsce około godziny 7.30 wieczorem przed nowym gmachem starostwa, gdzie po krótkim przemówieniu starosty Ornassa, przy licznym udziale publiczności na budynku wywieszono po raz pierwszy flagę narodową. Następnie w asyście orkiestry Herrmanna oraz przy świetle pochodni i sztucznych ogni odbył się marsz obywateli przez miasto, zakończony na Starym Rynku, gdzie po odegraniu hymnu narodowego pochód rozwiązano. W niedzielę 11 listopada o godz. 9 rano odbyło się uroczyste posiedzenie sejmiku powiatowego, na którym uchwalono budowę domu starców. O godz. 10 ponownie na Starym Rynku zebrały się ze sztandarami władze, towarzystwa i cechy. Stamtąd pochodem przy dźwiękach aż dwóch orkiestr ruszyły one na nabożeństwo. Uroczystą sumę celebrował w pięknie w zieleń przybranym kościele ks. Grudziński. Po mszy św. odśpiewano uroczyste „Te deum”, później zmówiono modlitwę za Prezydenta, a na koniec wspólnie zaintonowano „Boże coś Polskę”. Po nabożeństwie do pochodu ustawiły się dodatkowo przed kościołem liczne reprezentacje szkoły, stowarzyszeń i innych organizacji, wszyscy rzecz jasna ze sztandarami. Pochód szedł ulicami Hallera, Sienkiewicza, Nowy Rynek, i z powrotem ul. Sądową (dzisiaj Wojska Polskiego) na Stary Rynek, gdzie odbyła się defilada towarzystw przysposobienia wojskowego. Po defiladzie ustawiono Towarzystwa i dzieci w szeregu, a z mównicy ustawionej koło apteki przemówił w podniosłych i pięknych słowach Starosta Ornass, na samym końcu wznosząc przyjęty entuzjastycznie okrzyk na cześć Najjaśniejszej Rzeczpospolitej. O godz. 5 po południu na gustownie udekorowanej i szczelnie wypełnionej publicznością sali hotelu Centralnego odbyła się uroczysta akademia, przygotowana przez uczniów Szkoły Wydziałowej. Po akademii odbyła się iluminacja oraz koncert przy skrzyżowaniu ulic Hallera i Sądowej. Miasto zajaśniało wtedy jak w bajce, rozświetlone tysiącami jarzących się w oknach świateł, a radosna muzyka wypełniła zaułki i niosła się jeszcze daleko za rogatki miasta. Zakończeniem obchodów była zabawa, trwająca w salach hotelowych od godz. 9 wieczorem.
Pochody przez rozświetlone o zmierzchu miejscowości miały miejsce niemal wszędzie - i w Kamieniu, i w Więcborku, w Orzełku, w Witkowie, Dąbrowie... Często domy dekorowano portretami Prezydenta Mościckiego i Piłsudskiego. Podczas tego święta rzeczywiście świętowano. Oprócz części oficjalnej, podniosłej, znaczonej nabożeństwami oraz seriami odczytów i przemówień, ludzie najzwyczajniej w świecie imprezowali. Ile radości było w tych obchodach! Urodziny państwa są przecież urodzinami jego obywateli. Dlaczego się wtedy nie weselić? Nie śmiać i nie wznosić toastów? I teraz dobrze byłoby dać zadość tradycji i pójść na mszę za Ojczyznę; fajnie jest wywiesić flagę, wyjść do ludzi, wspólnie z innymi wziąć udział w uroczystościach. Ale przy tym cieszmy się tak, jak nasi przodkowie przed laty, bo przecież jest z czego. O ile wiem żadnej zabawy w tym roku nie będzie, niemniej nic straconego - toast za Polskę można wznieść w domu. Jeżeli my, Naród, tego nie zrobimy, nikt inny tego za nas nie zrobi.
Dlatego Twoje zdrowie, Polsko! Sto lat! Rośnij zdrowo.