Wspomnienia

Zobaczyłem władzę ludową od środka i przekonałem się, co potrafi zrobić z człowiekiem

Robert Środecki, 10 marzec 2016, 14:45
Średnia: 0.0 (0 głosów)
Życiorys Zygmunta Millera z Sośna to gotowy scenariusz filmowy. W wieku 20 lat trafił w ręce UB. Został skazany na kilka lat więzienia za drwiny z władzy. – Jako groźny wróg klasowy trafiłem do zakładu karnego. To na zawsze odmieniło moje życie – wspomina po latach 86-letni mężczyzna.
Zobaczyłem władzę ludową od środka i przekonałem się, co potrafi zrobić z człowiekiem

Zygmunt Miller jako dwudziestolatek trafił w ręce UB. Fot. Robert Środecki

Pan Zygmunt Miller przyszedł na świat w 1930 roku. Pochodzi z rodziny wielodzietnej. Jego ojciec miał ciekawy życiorys. Poznał kawał świata, służąc w armii rosyjskiej, a następnie walcząc na frontach pierwszej wojny światowej.

Kiedy wrócił do domu, miał 30 lat. Rodzice byli bardzo pracowici w okresie międzywojennym. Ciągle powiększali gospodarstwo rolne. Za czasów władzy komunistycznej stali się kułakami, a władza wyjątkowo takich ludzi nie lubiła. Ówczesna władza wymyśliła, że na bazie naszego gospodarstwa powstanie kołchoz, dlatego pewnego dnia tata powiedział nam, że mamy się pilnie uczyć i uciekać ze wsi, bo tutaj nie ma przyszłości. Zrobiłem małą maturę w Radomiu i zdałem do 3-letniego liceum przemysłu drzewnego w Łomży. Gdy byłem w trzeciej klasie liceum, pojechaliśmy dosyć liczną grupą na targi poznańskie. W pociągu popisywałem się kawałami politycznymi ku uciesze moich kolegów. Niestety, skończyło się to dla mnie fatalnie, ponieważ tym samym pociągiem jechali kapusie, mieli po 17 lat i donieśli na mnie swoim prowadzącym. Na dwa tygodnie przed maturą ja jako groźny wróg klasowy trafiłem na UB. To zdarzenie na zawsze odmieniło moje życie – wspomina Zygmunt Miller.

– Nie bili mnie, bo od razu do wszystkiego się przyznałem. Zobaczyłem władzę ludową od środka i przekonałem się, co potrafi zrobić z człowiekiem, który nie przyznaje się do winy. Konfidentami byli młodsi koledzy z tej samej szkoły. Zastanawiałem się, w jaki sposób dali się wciągnąć w takie łajdactwo. Zostałem aresztowany. Na UB w Łomży spędziłem 5 miesięcy. Był to bardzo trudny okres w moim życiu. Warunki były bardzo ciężkie. W jednej celi było nas 18, spaliśmy na wspólnej pryczy. Moi koledzy tracili zmysły. Przyczyniło się do tego bicie i ciągłe przesłuchania. Co wieczór kogoś wzywali i tłukli. Bez przerwy było słychać krzyki. Strasznie męczyli tych, którzy udzielali schronienia i pomagali partyzantom. Wielu siedziało za „kaszę”, czyli dokarmianie żołnierzy ukrywających się w lesie. Widywałem martwych, zakatowanych młodych mężczyzn – wspomina pobyt w areszcie Zygmunt Miller.

– Kiedyś wezwał mnie sam szef UB w Łomży i powiedział tak: „Obywatelu Miller, władza ludowa jest surowa dla wrogów, ale dla niektórych potrafi być litościwa. Chcemy dać ci szansę”. Nadmienił, że puszczą w niepamięć moje przewinienia, jeżeli podpiszę z nimi umowę. Chcieli mnie wysłać na studia, żebym donosił na profesorów, notował co mówią i jak się zachowują studenci. Dostałem 24 godziny czasu na zastanowienie. Odmówiłem. Dostałem kopa w tyłek, po czym poinformowano mnie, że posiedzę kolejne 5 lat. Po pięciu miesiącach w areszcie przewieziono mnie do więzienia do Białegostoku. Tam poznałem prawdziwe warunki życia więźniów politycznych. W grudniu 1950 roku zostałem skazany na 4,5 roku więzienia. Uznano, że obelżywymi kawałami chciałem obalić ustrój. W czasie rozprawy w sądzie wojskowym obok sędziego siedziało dwóch zwykłych żołnierzy – ławników. W czasie odczytywania wyroku i tego, co ja powiedziałem, z trudem powstrzymywali się od śmiechu. Siedziałem w celi 30-osobowej. 90 % stanowili więźniowie polityczni. Można się było o nich bardzo dużo dowiedzieć. Kiedyś w mojej celi siedziało kilkudziesięciu żołnierzy z Armii Andersa. W tym czasie wybuchła wojna w Korei, oni wieszczyli początek trzeciej wojny światowej. Dowiedziałem się o losie i tragediach tych ludzi, wywózkach na Syberię. Wiele razy słyszałem nocne wyprowadzanie więźniów z cel śmierci na egzekucję. Niektórzy zdążyli jeszcze wykrzyczeć „Niech żyje Polska”. Żeby nie byli słyszani, nakrywano ich kocem. Raz przez judasza widziałem celę, w której wykonywano egzekucję. Był tam hak i zapadka. To był straszny widok dla 20-latka. Dwukrotnie za przekroczenie regulaminu więziennego trafiłem do karceru. Na 24 i 48 godzin. Ukarano mnie za rozmowę morsem z kolegami z sąsiedniej celi. Jako młody człowiek byłem biegły w odbieraniu i nadawaniu komunikatów. Cały czas musieliśmy być czujni, bo do naszej celi mógł trafić kapuś. Po roku wywieźli mnie do słynnego więzienia dla młodych do Jaworzna. Były tam druty kolczaste pod napięciem jak w Oświęcimiu. Było nas tam 2,5 osób z całej Polski. W mojej celi znalazła się cała klasa maturalna z Gdyni, skazana za stworzenie tajnej organizacji. Początkowo pracowałem na budowie, ale potem przeniosłem się do kopalni. Warunki były koszmarne, ale 1 dzień pracy był liczony jak 2 dni odsiadki. Pod koniec odbywania kary pracowałem w kuchni jako kucharz. Po odbyciu połowy wyroku wyszedłem na wolność. Chciałem zdać maturę i dalej się kształcić, ale z moją przeszłością było to niemożliwe – dodaje pan Zygmunt.

Więzień polityczny z dnia na dzień stał się rolnikiem. Pan Zygmunt wrócił na wieś, gdzie poznał swoją przyszłą żonę i założył rodzinę. Chciał zerwać z przeszłością, dlatego w latach 60. przeniósł się na Pomorze. Kupił ziemię w Sośnie i tu osiadł. Wraz z małżonką wychował 2 synów i 6 córek.

– Bawiłem się w ogrodnictwo. Uprawiałem kwiaty, goździki w tunelach, ogórki i pomidory w szklarniach. Oborę przerobiłem na pieczarkarnię. Przez lata żyłem spokojnie. Nie angażowałem się w żadne partyjne poczynania. To nie był mój świat. Więzienie wiele mnie nauczyło. Czekałem na zmiany do roku 1980. Myślałem, że przyszły na stałe, ale byłem w błędzie. Gdy wybuchła Solidarność, to wraz z żoną bardzo się zaangażowaliśmy. Jeździłem na spotkania do Bydgoszczy. Tworzyliśmy Solidarność Rolników. Zostałem prezesem koła w gminie Sośno. Zgromadziłem ponad 200 członków. Momentami wierzyłem, że będziemy budować inną Polskę, która będzie nasza i dla nas. Pamiętam, gdy w czasie stanu wojennego zwołano wszystkich gospodarzy z Sośna do domu kultury, aby uświadomić nam, co nam wolno, a co nie. Wielu się wystraszyło, mnie więzienie zahartowało. Podczas stanu wojennego wezwano mnie na posterunek w Sośnie. Jakiś ubek po raz drugi zaproponował mi współpracę. Odmówiłem. Powiedział do mnie „Uważajcie. My wszystko o was wiemy, gdzie jeździcie, z kim się spotykacie, o czym rozmawiacie”. Zrozumiałem wtedy, że wokół mnie jest pełno kapusiów, którzy na mnie donoszą. Powinienem wyciągnąć swoją teczkę z IPN, aby dowiedzieć się, kto to robił, ale chyba machnę na to ręką. Ja sumienie mam czyste. Niech oni się z tym męczą – mówi pan Zygmunt Miller.

Pan Zygmunt 86 mieszka w Sośnie, w otoczeniu najbliższych i odpoczywa na zasłużonej emeryturze. Życie go zahartowało. Udało mu się przezwyciężyć śmiertelną chorobę, która dawała mu w kość. W zeszłym tygodniu postanowił zadzwonić do naszej redakcji i opowiedzieć swoją historię, która jest fascynująca i tragiczna zarazem.