Pocztą w obywatela

Łukasz Jakubowski, 06 marzec 2015, 15:57
Średnia: 0.0 (0 głosów)
Urząd nie jest dla obywatela, to obywatel jest dla urzędu. Praktykujących wyznawców tego poglądu spotkał chyba każdy z nas, interesantów. A jak bywało w przeszłości? Czy w dwudziestoleciu międzywojennym pracownicy szeroko rozumianego sektora usług byli na bakier z kindersztubą?

Niewiele jest rzeczy, w których możemy konkurować z Niemcami. Drogi? Litości. Służba zdrowia? Wolne żarty. No, ale za Odrą wśród cnót znajdują się dyscyplina i porządek, pojęcia nad Wisłą traktowane z przymrużeniem oka. U nas w cenie wciąż jest prowizorka, jest wańkowiczowski kundlizm, jest wreszcie jakaś organiczna wręcz niemożliwość zrozumienia, czym jest „rzecz publiczna”. W pewnych przypadkach objawia się to brakiem szacunku do wykonywanej pracy, czasami nierozerwalnie związanym z brakiem zrozumienia jej istoty. Chyba każdy z nas poczuł się kiedyś przed okienkiem jak zło konieczne. Niestety tradycje takiej roboty mają w Polsce długą historię. Z rażącą niekompetencją czy brakiem kultury pracowników obsługujących klientów lub petentów mierzyć się musieli także nasi pradziadowie.

Przeglądając roczniki „Gazety Sępoleńskiej” natrafiłem na niezwykle obrazowy i urokliwy list autorstwa Stanisława Kaniewskiego- porucznika rezerwy z ambicjami literackimi, szukającego natchnienia podczas podróży po Polsce. Pan porucznik opisuje w nim swoje perypetie w dwóch placówkach Poczty Polskiej, w których próbował dowiedzieć się, czy nie ma dla niego żadnych listów do odbioru (wysłanych na poste restante). Na początek zaprezentuję fragment twórczości literata, oddający jego wrażenia z odwiedzin poczty w Tucholi. Było tam ciekawie jeszcze zanim Kaniewski zdążył podejść do okienka:

Piękna blondyneczka, z ostrzyżoną „a la garçon” główką, rzuca na interesantów nieprzyjaźnie niebieskimi jak chabry oczętami, że przeszkadzają jej w snuciu różnych marzeń, które jak złota nić oplatają jej główkę. Przede mną stoi w kolejce pięknej krasy młodzieniec, brunecik oczywiście i schyla kornie głowę przed swym bóstwem widocznie, a piękna pani uśmiecha się przyjaźnie do niego i wyciąga swą pulchną rączkę z okienka, którą on mocno przycisnął do ust, aż „bóstwo” spłonęło rumieńcem na uszminkowanej buzi. (…) Nie wiem jak długo z sobą rozmawiali, bo myśli moje uleciały gdzieś w dal, i gdy uprzytomniłem sobie, w jakim celu się tutaj znajduję piękny brunecik również z rozpromienionym jak „Ona” licem kiwał z oddali ręką, kierując kroki w stronę drzwi. Rzuciłem bystrym okiem w przedziałkę dla „Poste Restante” i ku wielkiej uciesze zauważyłem znany mi charakter pisma.

Zbliżyłem się do okienka.

— Co ma być? — słyszę zupełnie zmieniony, rubaszny ton mowy.

— Proszę pani, czy niema „Poste Restante” dla...

Tu wymieniłem imię i nazwisko.

— Dla kogo?- Znowu ten sam grubiański ton.

— Dla... .

Powtórnie wymieniłem nazwisko, starając się położyć nacisk na każdą sylabę.

„Piękna Pani” raczyła wziąć kilka listów w swe delikatne rączęta, palec których wieńczyły wylakierowane paznokcie z ostatnią modą manicuru i przerzuciła je niedbale, po czym rzekła:

— Niema nic!

Nie wierzyłem po prostu własnym oczom i postanowiłem zwrócić rubasznej już pani uwagę.

— Proszę pani! — powiedziałem — A ten list, który wystaje, nie jest dla mnie?

Wyciągnęła go z pomiędzy listów na wierzch, przeczytała adres, po czym powiedziała:

— Niema dla pana żadnych listów!... Niech mi pan nie zwraca uwagi, bo ja czytać umiem!

Zmieszany Kaniewski przeprosił wtedy pracownicę i oddalił się, jednak to, co zauważył w przegródce, nie dawało mu spokoju. Wrócił zatem na pocztę popołudniu, rozmawiając na temat korespondencji z samym naczelnikiem. Rzecz jasna okazało się, że wzrok nie zawiódł porucznika- wypatrzony przezeń list istotnie zaadresowany był do niego.

Podobną sytuację przeżył Kaniewski w Sępólnie, stanowiącym kolejny etap jego podróży. W tutejszym urzędzie pocztowym było bowiem tak:

Przychodzę do okienka i pytam o listy dla mnie „Poste Restante” i widzę list pod moim adresem. Lecz tutaj znowu “Wielmożny Pan Urzędnik” nie raczył nawet zajrzeć do przedziałki i z góry oświadcza mi, że niema żadnych listów dla mnie.

— Czy na pewno niema? — pytam.

— Nie, niema nic — słyszę odpowiedź.

— A ja panu powiadam, że jest list dla mnie — ośmielam się twierdzić.

Pan ten był za leniwy, aby zobaczyć i przekonać się naocznie, czy jego twierdzenie nie jest mylne i nie raczył wstać i załatwić interesanta, który nie jest dla niego, lecz vice-versa. Dzięki jednemu z pp. urzędników, który więcej miał pojęcia o „Poste Restante” i zdawał sobie sprawę ze swego zajęcia, wziął kilka listów, przejrzał je i wręczył mi dopiero adresowany do mnie list.

Mając zaś takowy w ręce, zostaję przez „Wielmożnego Pana” dopiero legitymowany, czy rzeczywiście jestem daną osobistością.

Kaniewski napisał te słowa w Kamieniu w lipcu 1928 roku. O tamtejszej placówce nie wspomniał, więc albo w niej nie był, albo nie miał jej nic do zarzucenia. Ale historia dopisała ciąg dalszy tej „pocztowej” historii, wykazując się przy tym sporą złośliwością. Otóż w grudniu 1928 roku za malwersacje dokonywane w urzędzie pocztowym w Kamieniu aresztowano Wiktora Kufla. Zatrzymany oszukiwał w ten sposób, że przywłaszczał sobie systematycznie pieniądze wpłacane przy okienku przez różnych nadawców, wydając wpłacającym kwity pocztowe, lecz nie zapisując pobranych kwot w księgach rachunkowych. Sprawa musiała wyjść na jaw prędzej czy później, gdyż nadawcy posiadali przecież odcinki i kwity z datą, pieczęcią i podpisem urzędnika. Kufel przywłaszczył sobie w ten sposób około 2,5 tys. zł, za które kupił kilka ubrań, palta, bieliznę i radio. Defraudantowi oczywiście udowodniono winę i skazano go na rok więzienia.

Niestety to nie koniec listy pocztowych uchybień, gdyż nie lada problemem były także rozmowy telefoniczne. O automatycznych centralach telefonicznych nikt w latach 20. nawet nie śnił. Jeżeli chciało się do kogoś zadzwonić, pracownik poczty musiał na żądanie dzwoniącego ręcznie połączyć jego linię z linią potencjalnego rozmówcy. W Sępólnie były z tym olbrzymie kłopoty - ludzie nie mogli się nigdzie dodzwonić, ponieważ na poczcie nikt nie odbierał ich telefonów. Dyrekcja najczęściej tłumaczyła to brakiem personelu. Skargi na pocztowców docierały także do starosty, który w tej sprawie miał jednak związane ręce. Jego rozmowy z dyrekcją nie przynosiły znaczącej poprawy. Zaniepokojony i bezsilny starosta w piśmie do wojewody napisał o tym bez ogródek: Publiczność rozgoryczona nie może zrozumieć takiego stanu rzeczy, tym bardziej że przyzwyczajona [jest] do należytego i sprawnego funkcjonowania poczty w czasach zaboru pruskiego. A więc gdyby Kaniewski chciał do Sępólna zadzwonić, też poczułby się rozgoryczony.

Od cierpkich słów porucznika rezerwy oraz starosty minęło już kilka dekad. W międzyczasie świat się teoretycznie zmienił- dorobiliśmy się kodeksów (dobrych praktyk, etyki zawodowej, postępowania administracyjnego i tak dalej), szkoleń z obsługi klienta, działów HR w korporacjach, trenerów wewnętrznych i Bóg wie czego jeszcze. A ja mimo to często, gdy przeglądam Wiadomości Krajeńskie, widzę niestety, że współcześni Kaniewscy wciąż do gazet listy piszą. Co prawda na pocztę się już nie użalają, ale niewielkie to pocieszenie…