Z wojennych wspomnień sępólnianina, profesora Edwarda Kowalskiego

Lekarz, który się śmierci nie kłaniał. Część III

Łukasz Jakubowski, 06 luty 2015, 09:48
Średnia: 0.0 (0 głosów)
– Kościół to była możliwość wolności, poza obrębem kościoła nic dobrego nie mogło nas spotkać.- stwierdził w swoich zeznaniach Edward Kowalski. Jednak to życie pisze najlepsze scenariusze. No bo kto by pomyślał, że umęczeni mieszkańcy powstańczej Warszawy chwilę wytchnienia odnajdą właśnie w murach świątyni?
Lekarz, który się śmierci nie kłaniał. Część III

Powstanie Warszawskie: Ludność cywilna Woli w kościele św. Wojciecha przy ulicy Wolskiej w Warszawie który był używany jako obóz przejściowy dla ewakuowanej ludności a w jego okolice były miejscem wielu egzekucji. W dniach 5-12 sierpnia zamordowano w tej cześci Woli 59 400 osób. Źródło: http://pl.wikipedia.org/wiki/Plik:Bundesarchiv_Bild_101I-695-0423-15,_Warschauer_Aufstand,_Zivilisten_vor_Kirche.jpg

Prezentujemy trzecią,ostatnią część zeznania profesora Edwarda Kowalskiego. W dalszym ciągu dotyczy ona powstania warszawskiego. W poprzednich częściach Kowalski opowiadał o realiach pracy w polowym szpitalu powstańczym na ulicy Długiej, zajęciu tej placówki przez hitlerowców oraz o wymordowaniu większości pacjentów i marszu ocalałych na Wolę. W dzisiejszym odcinku profesor skupia się na swoim pobycie w kościele św. Wojciecha, w którym okupanci urządzili obóz przejściowy dla mieszkańców stolicy. Przez obóz przewinęło się około 90 tysięcy warszawiaków. Bywały dni, gdy w świątyni przebywało za jednym razem nawet 5 tysięcy ludzi. Obóz działał od już miesiąca, gdy trafił do niego Kowalski. Ponieważ cywile pozbawieni byli opieki lekarskiej, profesor naprędce zorganizował tam punkt medyczny. Kierował nim do pierwszych dni października 1944 roku. Dalsze losy Kowalskiego przedstawiłem pokrótce w pierwszej części tego cyklu.

***

Raniutko 2 września schodzili się ludzie z różnych ulic ewakuowanego Starego Miasta. Było nas około 500 osób, uformowano znów pochód i pognano bijąc i poszturchując przez ul. Trębacką, pl. Żelaznej Bramy, Chłodną na ul. Wolską do kościoła św. Wojciecha. Kościół św. Wojciecha był obozem przejściowym. W plebanii kościoła mieścił się częściowo sztab gestapo z Al. Szucha i Sicherheitsdienst der Kampfgruppe Reinefarth. Część sztabu warszawskiego Gestapo z Geiblem przebywała poza Warszawą, zdaje się w Sochaczewie.

(…) Specjalistą od wyszukiwania Żydów z transportów był podoficer Muller, uprzednio zatrudniony w Lublinie. Był to wysoki brunet, szczupły, o czarnych oczach, wyglądający na byłego policjanta. Kościół to była możliwość wolności, poza obrębem kościoła nic dobrego nie mogło nas spotkać.

Jako grupę sanitarną wypuszczono naszą dziesiątkę, mnie i 8 osób, z grupy sanitarnej do kościoła. Normalnie proces odbywał się następująco: Przed kościół pędzono wszystkich i tak szli tutaj młodzi i starzy, chorzy i ranni, dzieci z poszczególnych dzielnic i poszczególnych bloków, tak jak padały ulica po ulicy, a więc szli ludzie małymi grupkami z Woli, od września ze Starówki i ulic przylegających do Starówki, z ulic Dobrej, Ludnej, Lipowej itp., część Śródmieścia, która graniczyła z ul. Krakowskie Przedmieście, ul. Czackiego, Świętokrzyską, ul. Górskiego aż do Chmielnej.

W ostatnich dniach września szły ulice z Żoliborza, w dwa dni po Żoliborzu grupki z Mokotowa, większość z Mokotowa kierowano bezpośrednio na Dworzec Zachodni, w kilka dni później poddało się Śródmieście i ludność była kierowana przez kościół. Przed samym kościołem stali już specjaliści, np. Muller (zwłaszcza w I okresie), którzy wybierali sobie młodych ludzi, którzy wyglądem przypominali im powstańców, to samo robili z ludźmi, których podejrzewali o pochodzenie żydowskie.

Kierował wybieraniem Polak w mundurze SD, którego nazwiska nie pamiętam. Był to blondyn średniego wzrostu, z grubym karkiem. Żydów wyprowadzano i więcej ich nie widziałem. Gdy pochód wszedł na teren kościoła, rozdzielano mężczyzn od kobiet, dzieci i starców. Mężczyźni zostawali na zewnątrz, a reszta szła do środka kościoła. Los mężczyzn był różny zasadniczo: podejrzanych o udział w AK gnano do więzienia, przesłuchiwano i następnie wysyłano do obozów, część zdrowych i silnych mężczyzn zostawiano do robót w Warszawie, resztę organizowano w ‘transport i do Pruszkowa. Kobiety, dzieci, starzy mogli odpocząć chwilę, następnie organizowano dwa razy dziennie transporty na Dworzec Zachodni (pieszo), a stamtąd pociągami do Pruszkowa.

Gdy weszliśmy, zobaczyliśmy następujący widok: kościół brudny i zanieczyszczony, tłok i zaduch straszliwy, ranni razem z dziećmi i starcami, ludzie wyczerpani fizycznie i psychicznie do ostatka. Ogólna panika i przerażenie, co z nami będzie. Wśród tego bezradnego, wynędzniałego tłumu uwijał się SS-man i krzyczał przeraźliwie, próbując przekrzyczeć lament i płacz, jęki i wołania dzieci, bił szpicrutą bezmyślnie, gdzie popadnie. Wzięliśmy się natychmiast do roboty.

Oczyściliśmy przy pomocy ludzi prezbiterium koło głównego ołtarza i tam zorganizowaliśmy prowizoryczne ambulatorium. Ludzie wypędzeni z miasta z własnych domów brali, co popadło, najdziwaczniejsze rzeczy, potrzebne i niepotrzebne. Po przyjściu do kościoła byli tak zmęczeni noszeniem, że zostawiali połowę, biorąc w dalszą drogę rzeczy z większym sensem. Znalazły się zaraz kołdry i koce, poukładaliśmy to wszystko dookoła ołtarza i przenieśliśmy rannych. Zebrałem od ludzi trochę lekarstw, trochę środków opatrunkowych i wziąłem się do opatrunków. Nastąpił dzień po dniu, noc po nocy nowego koszmaru. Ewakuowano olbrzymie miasto, wypędzono ludzi zmordowanych miesiącem walki i nalotów, przed naszymi oczami przeciągał się ciąg tragedii ludzkich.

Widziałem sceny jak z Biblii. Kolejność pracy wynikała z sytuacji: nadchodził transport - starałem się za wszelką cenę wciągnąć mężczyzn do kościoła. Mówiłem, że ranny, że chory, wymyślałem różne preteksty albo bez pretekstu wciągałem ludzi przed ołtarz. Później, gdy Niemcy przyzwyczaili się do mnie i mojego uwijania się wszędzie, gdzie mnie potrzeba było i nie potrzeba, wyprosiłem pozwolenie kontaktu z moim macierzystym Szpitalem Wolskim na ul. Płockiej 26. (Pracowałem w szpitalu jeszcze przed wybuchem powstania.)

Od tego momentu miałem nie tylko środki opatrunkowe i lekarstwa, ale i możność przenoszenia oficjalnie i szmuglowania ciężko rannych. Było to bardzo ważne, gdyż szpital miał prawo ewakuować swoich chorych z ominięciem selekcji w Pruszkowie. W ten sposób szereg młodych powstańców uniknęło obozu. Następnie szedłem do kościoła i tam czekała codzienna robota. Opatrzeć rannych, rozdać potrzebne lekarstwa chorym, uspokoić ich po rozstaniu z mężczyznami i kazać im się mądrze przygotować i spakować do dalszej drogi. Siostry przy pomocy samych wypędzonych zbudowały kuchnię z cegieł przed kościołem. Na kuchenkach gotowaliśmy jakąś zupę gorącą, ludzie byli głodni, zziębnięci i spragnieni. Niemcy patrzyli na wszystko coraz bardziej przez palce, dogadzało im zresztą, że wprowadzamy jakiś ład w tym tłumie ludzkim, który wciąż napływał.

Żywność dostawałem różnymi sposobami, z kotła Szpitala Wolskiego, z więzienia za plebanią, od samych wypędzonych, od żołnierzy niemieckich, od robotników, z chłodni miejskiej itd. Po wodę i pomidory robiliśmy wyprawy. Miałem prawo poruszania się w najbliższym rejonie i wolno mi było wziąć paru ludzi, za których powrót byłem naturalnie odpowiedzialny. Po wytransportowaniu, opatrzeniu i nakarmieniu jednej partii wracałem przed ołtarz do ciężej chorych i rannych; zdarzał się i poród, i tutaj czekałem na następny tłum przygnany do kościoła. Moje „panowanie” kończyło się w kościele; ludziom w więzieniu i na plebanii niewiele mogłem pomóc, potem wołali mnie do jakiegoś zabiegu, ale szedłem pod ostrą kontrolą. Niemcy zachowywali się różnie. Czasem spełniali moje prośby, czasem tłukli mnie niemiłosiernie.

W niedzielę około 10 września zjawiła się nagle Komisja Międzynarodowego Czerwonego Krzyża z Genewy, która pragnęła zapoznać się z warunkami ewakuacji Warszawy. Rozpytywali mnie dokładnie o wszystko i poszli, żegnając zdawkowym: „Odwagi, doktorze”. Po wizycie Komisji zostałem oficjalnie lekarzem obozu przejściowego w kościele św. Wojciecha, uznanym i honorowanym przez władze wojskowe i policyjne niemieckie. Od tej pory ci wszyscy, którzy parę dni temu mnie stłukli, ułatwiali mi pracę. W kościele św. Wojciecha byłem do końca ewakuacji, a po jej zakończeniu uzyskałem pozwolenie powrotu do mego macierzystego szpitala na ul. Płockiej 26, z którym opuściłem Warszawę w końcu października.

[…]

***

Całe zeznanie Kowalskiego znajduje się w książce Szymona Datnera i Kazimierza Leszczyńskiego „Zbrodnie okupanta w czasie powstania warszawskiego w 1944 roku (w dokumentach)”, Warszawa 1962.

Komentarze do artykułu
Dodaj komentarz
Najczęściej czytane
5 października 2013 r. w Gdańsku zmarł Henryk Napieralski, gorący...
Na początku 1945 r., kiedy front przekroczył linię Wisły, a wojska...
Była bardzo pracowita i kochała pomagać innym. Swoją dobrocią,...
Najwyżej oceniane
Była bardzo pracowita i kochała pomagać innym. Swoją dobrocią,...
Czasami trzeba czekać wiele, wiele lat, żeby poznać swoje prawdziwe...
5 października 2013 r. w Gdańsku zmarł Henryk Napieralski, gorący...