Ciężka praca i suchy kawałek chleba receptą na długowieczność
Cecylia Araszewicz (Orłowska) urodziła się 13 czerwca 1914 roku w Grębocinie w sobotnie popołudnie. Tam znajdował się jej dom rodzinny. – Moi rodzice to Bronisław i Marianna Orłowscy. Mama z domu nazywała się Bartoszyńska. Miałam 12 lat, jak zmarła. Świat się przede mną zamknął. Ojciec ożenił się drugi raz, znalazł młodą żonę, która stała się moją macochą. Miałam 4 braci i 2 siostry. Ja byłam siódma. Jako najmłodsza z rodziny ciężko mi było pogodzić się ze śmiercią mamy – opowiada pani Cecylia. Gdy miała czternaście lat, skończyła szkołę podstawową. Siedem klas na tamte czasy to był szczyt marzeń każdego młodego człowieka. – Jak skończyłam 14 lat, dostałam fartuszek i korki i musiałam pójść w służbę do obcych ludzi, bo miejsca dla mnie nie było w domu. Bracia się pożenili, siostry za mąż powychodziły, a ja w służbie. Były to piękne dni, nie dałam się losowi. Lubiłam śpiewać, tańczyć, chodziłam na zabawy. Kochałam ludzi i świat – kontynuuje nasza bohaterka. 12 listopada 1937 roku wyszła za mąż. Sakrament małżeństwa przyjęła w kościele w Lubiczu. Swojego męża poznała w Toruniu. Nie nacieszyła się nim zbyt długo. Gdy wybuchła wojna, jej mąż poszedł na front. Pozostało jej tylko dwoje dzieci: córka Halinka i syn Heniu, który miał dopiero cztery tygodnie. – Mój mąż już nie wrócił do nas. Cieszyłam się, że miałam, dla kogo żyć. Wojenna zawierucha nie była dla mnie życzliwa . Musiałam ciężko pracować, gdyż tylko ja pozostałam moim dzieciom – wspomina ze łzami w oczach mieszkanka Kamienia.
Po wojnie dzieci pani Cecylii poszły do szkoły. Bardzo się starała, aby wyszły na ludzi. – Moja córka była pielęgniarką. Skończyła 2-letni kurs. Znalazła dobrego chłopaka i wyszła za niego za mąż. Syn jeździł z Torunia do Bydgoszczy do technikum elektrycznego. W Toruniu były tylko wyższe klasy. Po pewnym czasie zamieszkał w internacie. Gdy skończył szkołę, poszedł do wojska. Dwuletnia służba nie była łatwym etapem w jego życiu. Bezrobocie i ciężka praca utrudniała nam życie. Kolej, na której pracowałam, bardzo mało płaciła. Na początku pracowałam w biurze, jednak niskie zarobki sprawiły, że podjęłam ciężką pracę fizyczną na obrotnicy, w parowozowni na Kluczykach za Wisłą. Moja życiowa dewiza pomagała mi przetrwać wszystkie złe chwile. Gdy było źle, powtarzałam jak mantrę: „Ciężka praca i suchy kawałek chleba to moja dewiza”. Te słowa pomagały mi jak lek, który uśmierza ból – opowiada nasza rozmówczyni. Pani Cecylia z uwagi na zły stan zdrowia nie zdołała dotrwać w pracy na kolei do emerytury. Osiem miesięcy przed przepisowym dniem przejścia na zasłużony odpoczynek, w 1966 roku została rencistką, gdyż jej stan zdrowia uległ pogorszeniu, a praca na kolei wymagała 100% zdrowia. I znów pani Cecylia musiała żyć skromnie, gdyż renta, którą otrzymywała, nie była wysoka. – Gdy syn przyszedł z wojska, ożenił się i odszedł na swoje. Ja zostałam sama. Zaczęło mi się polepszać zdrowie. Lekarze robili, co mogli. Było lepiej. Krzyż przestał boleć. Pokrzywiło, co miało, a ja zaczęłam żyć. Mogłam chodzić i poszłam do klubu kolejarskiego i zaczęłam działać. Coś we mnie się zmieniło. Zaczęłam trochę pisać, chodziłam do klubu. Kolejarze nam grali. Zaczęliśmy żyć. Odbywały się wycieczki autokarowe. Polskę zwiedziłam wzdłuż i wszerz. Miałam darmowe bilety kolejowe, więc wraz z dziećmi w Zakopanem byłam trzynaście razy, a w Częstochowie dwanaście. Wycieczki na południe dawały mi wytchnienie, bo kocham góry. Zwiedziłam miasta od gór do morza, ale także od Frankfurtu do Brześcia nad Bugiem. Góry kochane, byłam ciekawa świata. Ludzie i otoczenie było starsze. Rozumieliśmy się. Powoli zaczęło nas ubywać. Dzieci mi zmarły. Syn miał 60 lat, a córka 58. Miałam od córki piątkę wnucząt, a od syna dwójkę. Młodzi żyli swoim życiem, nie wtrącałam się. Mam wnuki, prawnuki i praprawnuki. Mam mało palców, żebym mogła się ich wszystkich doliczyć – mówi ze wzruszeniem stulatka.
Po śmierci dzieci Cecylia Araszewicz podjęła decyzję o zamieszkaniu w domu pomocy społecznej. 17 października 2002 roku przybyła do Domu Pomocy Społecznej w Kamieniu. – Jak dzieci mi zmarły, zostałam sama i coś mi mówiło: „Ty spróbuj, idź do domu starców, do domu opieki”. To mi nie dało spokoju, coś mi zawsze mówiło, że wielu poszło do domu starców. Chciałam w Toruniu być, ale tam nie było miejsca. Jakiś Kamień Krajeński, gdzieś do piekła mnie wysyłają, gdzieś na koniec świata. Nie chciałam tu przyjść, ale panią doktor miałam dobrą. To ona mnie namówiła. Wszędzie są ludzie. Ja spróbowałam w ramach jeszcze tych dni urzędowych. Zaczęłam się powoli pakować, dostałam odpowiedź, że miejsce jest. Zaczęłam likwidować wszystko, takie moje gospodarstwo było, jeden pokój od ulicy na 1. piętrze, 2 okna, widok na szkołę. Niczego mi nie było żal, byłam tego ciekawa, jak tam może być. Duży dom, dużo ludzi. I pani doktor nie ustąpiła. Ciągle się pytała, czy się pakuję. Tu mnie przyjęli z otwartymi rękami. Najpierw mieszkałam z jedną panią piętro wyżej, przez 1,5 roku. Miałam swoje łóżko, mogłam spać, jeść i chodzić. I pani kierowniczka się postarała o ten pokój, w którym teraz mieszkam. Tu mi się niebo otworzyło. Miałam telewizor, bo ciekawa byłam świata. A tu bez telewizora, cichutko. Nikt mi nie przeszkadza ani ja nikomu nie przeszkadzam. Są nocki, że muszę chodzić, choroba nie daje spokoju. Czysto, wykąpią, jeść dadzą. A jeść mogę, bez przerwy bym jadła. Chodzić mogę, sama się ubiorę. A co nie mogę, to mam tu sąsiadkę Gertrudę Jadzińską. To jest taka dobra dusza, jak jest coś nie tak, to nie pójdzie spać, póki ja nie zasnę. Już kolejny miesiąc za mną, gdy setka na boku. Teraz liczę od nowa – ciągnie swoją opowieść pani Araszewicz.
Stulatka, gdy trafiła do DPS-u w Kamieniu, kontynuowała swoją pasję z pisaniem. 24 października 2003 roku z okazji X Kamieńskich Integracyjnych Spotkań Twórczych w MGOK w Kamieniu wystawiono montaż słowno- muzyczny jej autorstwa pt. „Żeby Polska była Polską” . Inscenizacja tak bardzo spodobała się publiczności, że miesiąc później podczas święta niepodległości ponownie wystawiono to przedstawienie. W 2004 roku pani Cecylia wzięła udział w konkursie literackim organizowanym przez Centrum Kultury Katolickiej Wiatrak w Bydgoszczy z okazji IV Dnia Papieskiego pn. „Przekazując Ci znak Pokoju”. Podczas tego konkursu zdobyła wyróżnienie.
– Moje wnuki odwiedzają mnie tu. Są młodzi i żyją swoim życiem, a ja się nie wtrącam. Do DPS-u przyjeżdżają. Wnuczka od córki się najwięcej interesuje. Niektórzy już pomarli, jest nas coraz mniej, a ja żyję i żyję bez końca. Dobrze mi tu. Jedną rzecz w życiu dobrze zrobiłam… Wszystko na lewo na prawo rozmaicie, co ja nabroiłam w życiu. Chciałam żyć. Dobrze zrobiłam, że tu przyszłam. Jak długo będę żyła, Bóg wie, oby jak najdłużej. Świat jest piękny. Dyrekcja i pracownicy to kochani ludzie, na właściwych miejscach. Rodzina przyjeżdża często. Nie słyszę dobrze i nie widzę. Dzięki Bogu, bo był czas, gdy nie widziałam wcale. Widzę drzewo, widzę godzinę – mówi na zakończenie, mimo ogromnego zmęczenia i wielu wzruszeń mieszkanka DPS-u.
Pani Cecylia w 2014 roku skończyła 100 lat. Doczekała się dwojga dzieci, ośmiorga wnucząt, jedenaściorga prawnucząt i dwojga praprawnucząt. Cicha, skromna jak wiosna. Zawsze blisko Boga i zawsze blisko ludzi. Ciężka praca i suchy kawałek chleba - to jej życiowa dewiza i recepta na długowieczność.
Zaloguj się lub Zarejestruj aby dodać komentarz.