Dałem słowo staroście, że nie odejdę
> Panie prezesie, pochodzi Pan z Trójmiasta. Naszych Czytelników interesuje, jaki był przebieg Pana kariery zawodowej, zanim trafił Pan na Krajnę i rozpoczął pracę w Szpitalu Powiatowym w Więcborku.
– Ukończyłem studia na Akademii Medycznej w Gdańsku w latach 1972-1978. Trafiłem na ten dobry okres, gdy na uczelni pracowało wielu pedagogów, którzy byli jeszcze w jakiś sposób powiązani z dawnymi ośrodkami we Lwowie i Wilnie. W mojej grupie na jednym roku był Marek Balicki, późniejszy minister zdrowia. Był bardzo cichym i skromnym człowiekiem. Nikt z nas nie przypuszczał, że zrobi taką karierę w polityce. W trakcie moich studiów medycznych doszło do podziału i część moich kolegów i koleżanek trafiła do nowo utworzonej filii w Bydgoszczy. Dzięki temu mam tam wielu przyjaciół i znajomych. W zasadzie jestem wygodnicki, dlatego po studiach pracy szukałem jak najbliżej miejsca zamieszkania. Przez wiele lat pracowałem w Szpitalu Morskim im. Polskiego Czerwonego Krzyża, który mieścił się w Redłowie. To był szpital, który został powołany w 1959 roku na bazie dawnych koszarów Morskiego Pułku Strzelców. Pełnił on wtedy rolę jednego z dwóch gdyńskich szpitali miejskich. Obsługiwaliśmy połowę Gdyni i cały Sopot. Pracowałem tam ponad 20 lat. Zaczynałem od najniższego stanowiska, aż w końcu zostałem zastępcą ordynatora oddziału wewnętrznego. Potem w naszym szpitalu doszło do podziału na dwa oddziały wewnętrzne i kardiologię. Przeszedłem na kardiologię jako zastępca ordynatora. Pod koniec lat 90. otrzymałem propozycję kierowania jednym z najtrudniejszych i najcięższych oddziałów, który pioniersko został powołany w naszym szpitalu. Był to oddział dla osób przewlekle chorych. Oddział od samego początku był niedoceniany i niedoszacowany. Potrzeby były ogromne, a środki z kasy chorych niewystarczające. Po roku funkcjonowania tego oddziału dyrekcja uznała, że oddział nie może dalej generować strat i został zlikwidowany. Otrzymałem wówczas propozycję powrotu na kardiologię, ale nie skorzystałem z niej. Mój powrót wiązałby się ze zwolnieniem dwóch młodych lekarzy. Uznałem, że lepiej będzie, jak oni zostaną i zrobią specjalizację. Byłem pewien, że sobie poradzę.
> Sam Pan odszedł, czy został Pan zwolniony?
– Byłem wtedy w takiej sytuacji, że nie można było mnie zwolnić, ponieważ byłem wiceprezesem Okręgowej Izby Lekarskiej oraz członkiem Zarządu Krajowego Związku Zawodowego Lekarzy. Pracowałem również w komisji zdrowia miasta Gdynia. Miałem wtedy fazę bardzo aktywnego działania.
> Co było później po odejściu ze szpitala, w którym spędził Pan 20 lat?
– Otrzymałem propozycję poprowadzenia niepublicznego zakładu opieki zdrowotnej. Musiałem stamtąd odejść, ponieważ z właścicielami nie mogłem dojść do porozumienia. Nie mogłem się pogodzić z tym, że właściciele zaczynają sprowadzać i zatrudniać cudotwórców. Jako wiceprezes izby lekarskiej uważałem, że to licuje z godnością i honorem, dlatego złożyłem rezygnację i wylądowałem w stoczni w Gdyni. Pracowałem tam jako lekarz internista. Był to bardzo ciekawy moment mojego życia. Stocznia była w tamtym okresie targana różnymi problemami, a ja byłem w samym środku tych wydarzeń. Miałem okazję poznać całe grono działaczy wywodzących się z Wybrzeża. Mam swoje wyrobione zdanie na temat wielu z nich. Nigdy nie angażowałem się w politykę, uważając, że jedyną organizacją, do której mogę należeć, jest prąd zdroworozsądkowy. Uważam, że trzeba samemu obserwować, oceniać i wiedzieć, co jest dobre, a co jest złe. Praca w stoczni, która miała swoje własne pogotowie, była ciekawa sama w sobie. W tamtych czasach jako lekarze zarabialiśmy marnie. Słabe zarobki rekompensowaliśmy sobie dużą ilością dyżurów w pogotowiu.
> Panie Prezesie, jak doszło do tego, że szanowany lekarz z Trójmiasta trafił do malutkiego szpitala w nieznanym powiecie?
– Trafiłem tutaj dzięki koneksjom w związku zawodowym lekarzy, którego centrala mieściła się w Bydgoszczy, poprzez kolegów i znajomych, którzy w tym związku działali. Przysłali mi ofertę podjęcia pracy, z której skorzystałem. Przyjechałem i zostałem. Trwa to już 10 lat.
> Pana przygoda ze szpitalem powiatowym w Więcborku rozpoczęła się na oddziale wewnętrznym?
– Początkowo pracowałem jako koordynator na oddziale wewnętrznym jeszcze w momencie, gdy działała spółka Pow -Medica. Przeszedłem cały proces reorganizacji placówki. Dobrze pamiętam czasy, gdy przez 5 miesięcy byliśmy praktycznie bez środków do życia. Dzisiaj mało kto o tym pamięta.
> Na szczęście po wielu kłopotach szpital udało się uratować, a Pan został prezesem spółki zarządzającej lecznicą.
– Ze strony przewodniczącej rady powiatu i starosty pojawiła się propozycja objęcia stanowiska prezesa.
> Tę propozycję poprzedził konkurs, który wygrał Janusz Brzyk, ale bardzo szybko się wycofał. Czym przekonał Pan do siebie powiatowych decydentów?
– Nie wiem. To chyba oni przekonali się do mnie. Był taki moment, gdy w środowisku lekarskim dojrzewały decyzje wyjazdowe. Pamiętam do dzisiaj starostę Drozdowskiego, który był zrozpaczony i wygłosił mowę odnoszącą się do tego powiatu i mieszkających tu ludzi. Powiedział, że ci ludzie zasłużyli sobie na to, żeby im pomóc i że nie wolno ich zostawić. Ja powiedziałem wtedy staroście jako pierwszy, że tutaj zostanę, choćby miały być tutaj gruzy i zgliszcza. Dałem słowo, że nie odejdę, póki on mnie z tego obowiązku nie zwolni.
> Z perspektywy czasu żałuje Pan tej decyzji i deklaracji, którą Pan złożył?
– Nie żałuję, aczkolwiek ta decyzja zmieniła całe moje życie. Na szczęście trafiłem na grupę ludzi kompetentnych, którzy na pewno noszą w sobie coś, co można nazwać lokalnym patriotyzmem. Mam na myśli pana Mrozińskiego,panią Kiełbasińską i panią Dorosz, doktora Górskiego i wielu innych, którzy udzielili mi kredytu zaufania. Nawet nie przypuszczacie, jakie te pierwsze lata były dla nas ciężkie. Bezustannie ktoś czegoś żądał, ktoś się czegoś domagał. Ludzie widzieli inne rozwiązania niż my, których w danym momencie nie było. Dzisiaj, z perspektywy czasu możemy powiedzieć, że gdybyśmy dali posłuch tym, co chcieli innej formy zatrudnienia, to tego szpitala by nie było. Zapadały wówczas ważne decyzje, które były głęboko przemyślane. Dużo wiedzy wyniosłem ze szkoleń i spotkań odbywających się w ramach związku zawodowego lekarzy. Tam tworzyliśmy takie wizje, które powoli dojrzewały i po jakimś czasie były wprowadzane w życie. Większość ludzi nie dostrzegała dalekosiężnego celu, jakim była przebudowa struktur zatrudnienia. Wiadomym jest, że jeżeli w systemie jest za mało pieniędzy, to będziemy generować długi, więc musieliśmy wymyślić takie rozwiązanie, które przy takiej ilości środków, jakie są, pomogą nam załatwić wszystkie kwestie finansowe, płacowe i nie będą dawały efektu zadłużenia.
> Zapewne po latach ma Pan satysfakcję, że placówkę, którą Pana zarządza, udało się wyprowadzić na prostą?
– Placówka wyszła na prostą. Rok w rok generujemy zysk. To dowód na to, że wszystkie decyzje, które podjęliśmy, były słuszne.
> Mówiliśmy o przebudowie struktur. Porozmawiajmy chwilę o przebudowie budynku szpitala powiatowego, która ciągnie się w nieskończoność. Kto i kiedy dokończy tę inwestycję?
– Byliśmy zmuszeni podjąć decyzje związane z przebudową i rozbudową szpitala, które wynikały z obowiązujących aktów prawnych. Gdybyśmy chcieli nic nie robić, to w ciągu kilku lat działalność zabiegowa byłaby wygaszona. Szpital pewnie przekształciłby się w oddział opieki nad osobami starszymi. Sytuacja, która zaistniała, wynika z kryzysu w budownictwie. Ponadto niektóre firmy nadużywają przywileju, który został im przyznany do zupełnie innej gry, niż to wynika z intencji osób, które tworzyły to prawo. Wszyscy wiedzą, co się stało. Budopol zszedł z budowy, ponieważ nie uzyskał gwarancji zapłaty. W tym konkretnym przypadku udzielenie jakichkolwiek gwarancji finansowych nie było możliwe. Prawnie było to nie do rozwiązania i wykonawca dobrze o tym wiedział. Podczas jednego ze spotkań z wykonawcą użyliśmy mocnych argumentów, mówiąc, że jednym z najbardziej niehonorowych działań jest bicie i znęcanie się nad słabszymi. Powiedziałem, że takim aktem jest godzenie w mały szpital, który dla powiatu jest jednym z najwyższych dóbr. Byliśmy już przygotowani do drogi sądowej, ale oni sami się do nas zgłosili z propozycją ugody. Powiedzieli, że ich działania nie były fair play. Ustaliliśmy pewne pryncypia, ale oni w zupełnie niezrozumiały dla mnie sposób przeciągali wszystko w czasie. Z tego, co wiem, Budopol ma w najbliższych dniach w Tucholi złożyć papiery ugodowe.
> Czy zna Pan treść tej ugody? Czy wynika z niej, kiedy firma wróci na plac budowy?
– Jest napisane enigmatycznie, że ,,niezwłocznie”.
> Czy w związku z opóźnieniami na placu budowy zakup specjalistycznego sprzętu dla szpitala jest zagrożony?
– Nie jest zagrożony, ponieważ zabezpieczyliśmy się na taką ewentualność. W razie niekorzystnego rozwoju wypadków starostwo gwarantuje środki na wykonanie remontu pomieszczeń, w których zostanie zainstalowany nowy sprzęt.
> Dokończenie rozbudowy szpitala i zakup sprzętu to wasze tegoroczne priorytety. Co jeszcze zostanie do zrobienia?
– Zrodziła się możliwość - i kto wie, czy z niej nie skorzystamy - powołania do życia jeszcze jednego malutkiego oddziału. Być może będzie to neurologia lub ortopedia. Dążymy do tego, żeby pacjenci nie musieli zbyt długo czekać w kolejkach.
> Pomimo gigantycznego bałaganu w służbie zdrowia, tegoroczny kontrakt na świadczenie specjalistycznych usług medycznych w szpitalu jest znacznie korzystniejszy od ubiegłorocznego?
– Jesteśmy po bardzo ciekawym spotkaniu z nowym szefem Narodowego Funduszu Zdrowia. Udało nam się wynegocjować dobry kontrakt. Wszystkie nasze udokumentowane wnioski zostały pozytywnie rozpatrzone. Naszym słabym punktem była okulistyka, oddział, który wyposażyliśmy w nowoczesny sprzęt. Niski kontrakt powodował, że ludzie czekali w kolejkach do specjalisty po 8 miesięcy. NFZ podwyższył nam tegoroczny kontrakt o 100%. Mamy też znacznie większą niż dotychczas liczbę świadczeń w poradni kardiologicznej i diabetologicznej. Jest to bardzo ważne w kontekście tego, że w Tucholi zlikwidowano poradnię diabetologiczną. Poprawiono nam również liczbę świadczeń internistycznych. Chcę również dodać, że zamierzamy płacić znacznie wyższy czynsz dzierżawny na rzecz powiatu i poprzez ten czynsz sfinansować połowę inwestycji.
> Panie Prezesie, czy po 10 latach pracy w Szpitalu Powiatowym w Więcborku zadomowił się Pan na Krajnie?
– To jest 1/6 mojego życia. Mieszkałem początkowo w hotelu, ponieważ nie wiedziałem, ile to potrwa. Liczyłem się z tym, że będzie trzeba kiedyś wyjechać. Myślę, że na stałe przeniesiemy się z żoną do domu, który kupiłem w Radońsku, gdzie się dobrze mieszka i dobrze żyje. Po tylu latach mogę powiedzieć, że jestem obywatelem Krajny.
> Panie Prezesie, życząc sukcesów w pracy zawodowej, dziękuję za rozmowę.
Zaloguj się lub Zarejestruj aby dodać komentarz.