Granica za granicą
Za nią, na góra 200-metrowym odcinku polnej drogi, typowo miejski krajobraz zamienia się w miejsko-wiejski przekładaniec. Pomiędzy hurtownią materiałów budowlanych a zarośniętą działką mieszkalną na długim i wąskim poletku rośnie zboże, za bazą PKS-u ktoś urządził sobie quasi-ogródek, a na gruntach za nieruchomościami przy ulicy Sienkiewicza rozciąga się zagroda dla koni. Tutaj nie ma przychodnikowej strefy reprezentacyjnej i publicznej, akcentowanej zadbanymi fasadami domów. Tutaj widzimy miasto od podwórzy. Te natomiast nie muszą być ładne, tylko rozplanowane, użyteczne, praktyczne jak narzędzia w warsztacie. Tutaj nie rządzą krasnale ogrodowe, lecz szopy, rupieciarnie i drzewka owocowe. O ile w przyjemnym otoczeniu ludziom jakoś nie wypada zachowywać się po prostacku, o tyle pomiędzy maszkaronami bazy i hurtowni nie zawsze, ale często folgują sobie bez cienia krępacji, rozrzucając po poboczach śmieci ze zużytymi pieluchami na czele.
Polna droga szybko dzieli się na dwie w ten sposób, że jej lewe koryto biegnie wzdłuż sępoleńskiego przekładańca, natomiast prawe łagodnie ucieka od niego w pole. Niemal na samym rozstaju, przy prawej odnodze, znajduje się gospodarstwo. Zbliżając się do niego, opuszczamy Sępólno i mijając drugą granicę, meldujemy się w Chmielnikach. Przed sobą mamy kilka gospodarstw rozrzuconych swobodnie wśród pól jak wyspy na oceanie. Nie tworząc zwartego, uporządkowanego na pierwszy rzut oka systemu, stanowią one dobry przykład wsi samotniczej. Tylko w okolicach Grochowca dzielące sąsiadów pola i łąki nikną na tyle, żeby kilka leżących tam gospodarstw zagęścić i skoncentrować na małej przestrzeni w wyraźny archipelag. Jadąc dalej naszą drogą, docieramy do kolejnych zabudowań. Tutaj w przydomowym ogrodzie rośnie ogromny, majestatyczny dąb, przy pomocy którego każdy może zrewidować swoje położenie i upewnić się, że jest tam, gdzie powinien. Za tym gospodarstwem przekraczamy trzecią granicę. Pierwsza oddzielała miasto od jego peryferii, druga zwiastowała wieś w całej krasie, trzecia natomiast otwiera przed nami krainę nie skalaną żadnym budynkiem.
Zimą śnieg odcina ten obszar od świata. Latem - nie licząc rolników na polach - ludzi też spotyka się z rzadka. Zimą śnieg, mróz i szybko zapadający zmierzch muszą gasić i niepokoić człowieka. Latem człowiek snuje się po drodze powoli, leniwie, szeroko. Zanim rolnicy zaczną żniwa, otoczenie subtelnie, jak lampka dobrego wina, każdym zmysłem wlewa się w ciało i idzie niespiesznie do głowy. Nie wali po omacku jak jabol, nie upija, nie wprasza się na siłę, a rozgrzewa, dodaje otuchy, nastraja. Nie słychać samochodów, nikt tutaj nie krzyczy, tylko ptaszki gadają i żabki rechoczą. Nie czuć smrodu, nie czuć dymu, czuć rzepak, dziką różę, rumianek czuć i czuć chabry. Ciut dalej, po lewej stronie zieleni się soczyście las z obwódką łąk. Od naszego gościńca aż do łąk ciągną się falujące na wietrze, apetycznie lukrowane słońcem dywany zbóż. Tutaj jest wszystko. Na wyciągnięcie dłoni są nawet tajemnice, bowiem w krajobrazie coś ewidentnie nie pasuje do reszty, wyróżnia się, odcina. To regularne, prostokątne łaty - oazy drzew i krzewów naszyte w miarę systematycznych odstępach na jasne sukno zbóż. Łaty są zarośnięte tak gęsto (to istna plątanina roślin z pokrzywami, bzem, różą itp), że z drogi niewiele widać. W tych malowniczych chaszczach zawsze intrygowało mnie kilka elementów. Po pierwsze, jeżeli wkoło mamy pole, to płaty ziemi oddane naturze nie mogą być dziełem przypadku czy niedopatrzeniem. Zwłaszcza jeśli - po drugie - krawędzie łat są proste, jakby kreślone liniałem, i - po trzecie - pełne są drzew owocowych. Gdy wejdziemy w gąszcz i znajdziemy wyrastające gdzieniegdzie z gruntu szczątki murów, nic już nie podlega dyskusji - oto krajeński wariant tajemniczych kręgów na polach.
Gdzie to jest? Co to jest? Skąd się wzięło?
Wierni raz obranej drodze mijamy polne krzyżówki i jedziemy przed siebie ku górce, wyraźnie zarysowanej na horyzoncie. Nie jest to Giewont, ale panorama okolicy widziana ze szczytu wzniesienia robi wrażenie. Tam nasza wyprawa kończy się wspaniałym podsumowaniem. Przebyta trasa widziana z góry nabiera nowego wymiaru, nowego zabarwienia. Ogląd całości pozwala uchwycić elementy niewidoczne z poziomu poboczy. Umieszcza wszystko w szerokim kontekście, odsłaniając wzajemne powiązania i dając pełny obraz układu. Dopiero stąd można sobie miarodajnie wyobrazić, jak wyglądałaby okolica, gdyby tajemnicze mury odrosły.
W oddali majaczą zarysy Sępólna. Z punktu, w którym jesteśmy, do miasta są jakieś 3 kilometry. Obecnie cały ten obszar dzielą między siebie Sępólno, Chmielniki oraz Kawle. Trudno uwierzyć, ale wcześniej, to znaczy co najmniej od początku XIX wieku, należał on tylko i wyłącznie do... Sępólna. Penetrująca rejon ulica Łąkowa prawdopodobnie była najdłuższą ulicą miasta. Na kilkuset hektarach gruntu znajdowało się kilkanaście gospodarstw przed wojną w większości należących do Niemców. Wśród nich znajdowali się obszarnicy z ponad 50-hektarowymi areałami: Augustyn Stolp miał 74 hektary ziemi, August Boettcher 60 hektarów, Karol Knaak i bracia Ludtke posiadali po 54 hektary. Ludzie różnie ich wspominają. Taki Boettcher stał na czele sępoleńskiego oddziału Zjednoczenia Niemieckiego (Deutsche Vereingung), niemniej w pamięci znających go zapisał się jako życzliwy człowiek i dobry gospodarz.
Wybuch wojny nie wywrócił niczego do góry nogami. Rytm dnia wyznaczany pracami na roli nie zmienił się ani o jotę. Nowością byli przymusowi polscy robotnicy, przydzieleni do niemieckich bauerów. Uwijali się przy zbożu, przy zwierzętach i przy torfie. Na wspomnianych wyżej polanach - wtedy bardziej mokradłach - stawiało się latem maszynę do kopania torfu. Wydobyte przy jej pomocy bloki dla wysuszenia rozkładano na słońcu. Potem zbierano je i wykorzystywano zimą jako opał. Podobno niektórzy robili takie zapasy, że obywali się cały rok bez węgla, a część surowca jeszcze sprzedawali. Na starej mapie (z 1806 roku) te mokradła nazywają się Mieysce. Później nazwa zniemczyła się na die Messe, które z kolei przerodziło się w aktualnie obowiązujące Messy.
Niemcy zaczęli opuszczać ulicę Łąkową jeszcze zanim wyzwolono miasto. Zostawiali ziemię i domy, które przydzielano przesiedleńcom ze wschodu. Duże majątki dzielono na mniejsze, 10-, 15-hektarowe parcele. Z czasem ktoś wpadł na pomysł, żeby te nie pasujące przecież do miasta grunty wydzielić i utworzyć z nich nową miejscowość. Pomysł szybko doczekał się realizacji i połacie miejskiej ziemi pomiędzy Wiśniewą a Messami przemianowano na wieś Kawle. W związku z zaistniałą sytuacją, czyli exodusem Niemców i napływem obcej ludności, sołtysem Kawli została jedyna na dobrą sprawę nadająca się na to stanowisko osoba - Antoni Jarski. Był to jeden z dwóch tylko przedwojennych polskich właścicieli majątków na interesującym nas terenie. Drugim był Białkowski, którego zabito podczas okupacji. Jarski sprawował funkcję sołtysa do lat 60., kiedy powstał PGR i sołtys przestał być potrzebny.
Starszą metryką legitymują się Chmielniki. Miejscowości nie udało mi się odnaleźć w oficjalnym urzędowym skorowidzu z 1926 roku, ale za to Chmielniki - nie jako wieś, a majątek - pojawiają się w księdze adresowej gospodarstw rolnych z roku 1923. Całkiem prawdopodobne, że Chmielniki istniały jeszcze wcześniej, ponieważ na mapie z 1914 roku archipelag paru obejść w pobliżu Grochowca opisano oddzielnie jako Mullerhof.
Przeszczepiona ludność nie zawsze przyjmowała się na krajeńskiej ziemi. Ciężka praca zniechęcała młodych do przejęcia gospodarstw, na prowadzenie których starszym zaczynało brakować sił. Dla większości nie były to ojcowizny, za które można by dać się pokroić, ale działki z nadania przyznane gdzieś bardzo daleko od rodzinnych grobów. Zupełnie inaczej było z Niemcami. Co prawda my zatrzymaliśmy się na wzniesieniu, niemniej gościniec prowadzi dalej. W pobliskim zagajniku walają się rozbite nagrobki z bodajże trzech mogił niemieckich właścicieli, którzy nawet po śmierci nie zamierzali oddalać się od pieleszy. Kiedy zaczęto tworzyć PGR i pojawiła się okazja zdania ziemi na rzecz Skarbu Państwa w zamian za rentę i dożywotnie użytkowanie obejścia, ludzie zaczęli z niej korzystać. Do właścicieli indywidualnych należało coraz mniej gruntów. Zostawały im same działki mieszkalne z przylepionymi doń kawałeczkami ziemi. Niektórzy mieszkali w nich do śmierci, inni jeszcze przed śmiercią wyprowadzali się gdzie indziej. Prawdopodobnie ostatnim mieszkańcem naszego osiedla był ojciec Lucyny Szramke. Jak wspomina pani Lucyna, jej tata wyprowadził się stamtąd pod koniec lat 80.
Po wygaśnięciu dożywocia również reszta majątku przechodziła na własność państwa. Ewentualni spadkobiercy czy kupcy - jak można dzisiaj zauważyć - chyba nie specjalnie rwali się do przejmowania opuszczonych działek. Budynki, w tym duże, 5-pokojowe domy otoczone starymi owocowymi ogrodami, nie groziły wówczas zawaleniem. Wychodzi na to, że nieruchomości stanowiły dla wszystkich kłopot - jak nietrafiony prezent, którego nie można się pozbyć. Wśród powszechnej apatii chochoł tańcował aż miło. Co dało się rozebrać, to rozebrano. Albo zgodnie z prawem, albo - gdy ktoś w okolicy potrzebował budulca - po cichu i po kawałku. Dla przykładu dom ojca pani Szramke zniknął w ciągu kilku lat po jego opuszczeniu. Co do reszty, to jakieś budynki spaliły się po uderzeniu pioruna. Inne podobno jeszcze za złotych lat PGR-u zrównano z ziemią, którą później uprzątnięto, zrekultywowano i zamieniono w pole. Resztę zrobiła natura. Et voila - pozostałości możecie obejrzeć sobie sami. Ponieważ zrobienie z nimi czegokolwiek wymagałoby dużego wysiłku, prawdopodobnie jeszcze długo pozostaną nietknięte.
Dziwne to, zagadkowe i sprzeczne z obowiązującą logiką. Jak świat długi i szeroki ludziska stawiają chałupy. Ciągle brakuje im przestrzeni, więc tylko łypią wkoło, gdzie można by coś uszczknąć, zalać betonem, zurbanizować. Miasta tyją na potęgę. Nawet Sępólno rozrastając się, wyrasta ze starych gaci. Coraz trudniej znaleźć miejsce wolne od ludzkich siedlisk. Tymczasem tutaj na odwrót - obecność człowieka podlega systematycznej redukcji. Człek zamiast pójść za ciosem, wycofał się z zajętych wcześniej pozycji. Wpierw uciekło stąd miasto. Później pouciekała rola. Wreszcie zaczęli uciekać ludzie. Po ludziach uciekły dachówki i cegły. Nie zostało nic. Ostatni zgasił światło. Prężny i tętniący życiem obszar w kilka ostatnich dziesięcioleci zdziczał.
Oczyma wyobraźni widziałem straszliwe pożary, przymusowe wysiedlenia, klęski nieurodzaju albo zarazy przybyłe znad łęgów. Nigdy nie spodziewałbym się, że człowiek bez wyraźnego zewnętrznego przymusu machnie ręką, zdejmie kapelusz, ukłoni się, podziękuje, i przy pomocy niegospodarnego PRL-u pójdzie szukać szczęścia gdzie indziej. Oczywiście z tego powodu żal nie rozdziera mi serca. Jesteśmy na terytorium Krajeńskiego Parku Krajobrazowego, o czym nie powinniśmy zapomnieć. Niedawno z Messów utworzono nawet rezerwat. Teraz wskutek skumulowanych zbiegów okoliczności jest tutaj wszystko - cisza, spokój, sielskość, pierwotność. Nawet tajemnica, zakrywana chlorofilem żarłocznie kąsającym bezbronne resztki ścian. Jako że ludzie pamiętają coraz mniej, kto wie - może bliski jest dzień, gdy tajemnica obrośnie w legendę? Wówczas powstaną z grobów duchy zasmuconych włościan, a po ruinach błądzić będzie wieczorami, a jakżeby inaczej, jakaś Biała Dama...
* * *
Chciałbym podziękować za pomoc wszystkim, którzy przyczynili się do powstania tekstu, zwłaszcza Pani Lucynie Szramke z Kawli, oraz Panom: Maksymilianowi Fiedlerowi z Sępólna i Henrykowi Jarskiemu z Kawli.
Zaloguj się lub Zarejestruj aby dodać komentarz.