Stać nad grobem własnych dzieci… pustka minionego czasu
Stefania Wieczorek z domu Wasilewska urodziła się 24 grudnia 1909 roku w Augustowie, gdzie stało tylko pięć chałup. Było tam jeszcze kilka mieszkań, jednak mimo bliskiej odległości to już był Wincentów. Rodzice pani Stefanii, Józef i Marianna (Żyła) Wasilewscy, doczekali się czworga dzieci. Dwóch synów w wieku 18 i 21 lat w tygodniowym odstępie czasu zmarło na tyfus. Pozostała tylko Stasia i jej siostra Celina. – Moi dwaj bracia w krótkim odstępie czasu zmarli na tyfus. [...] I zostało nas jeszcze tylko dwoje, takich większych. Rodzice mieli gospodarstwo. I tak się musiało w domu robić od małego. Pasłam gęsi, to żniwa sierpami się żęło i na garści się kładło. Później poleżały te garści ze dwa dni, to znowu się te garstki w snopki takie małe wiązało i takie [mendle] stawiało. Gdy już było suche, to na wóz i do stodoły wozić. Później, jak trochę większa byłam, to krowy się wyganiało i pasło. Ja w ogóle bardzo lubiłam szkołę. Kochałam czytać. Jak było już po I wojnie zapisywali dzieci do szkoły. To i ja mówię do mamy: Pójdźmy, niech mnie zapiszą, bo ja lubię czytać dużo i uczyć się. Mama poszła, ale nie chcieli już mnie przyjąć, bo okazało się, że tylko do 14 lat przyjmują do szkoły. No i wróciłyśmy do domu nazad – mówi Stefania Wieczorek. – Bieda u nas była, to i zabawek nie było. Często w kamyki graliśmy, a jak starsza byłam, to na zabawy się chodziło. Ja pamiętam [śmiech], jak graliśmy w taką grę, co było pięcioro ludzi. Najczęściej jak krowy paśliśmy. Takie cztery dołki się wykopało i każdy w swoim dołku stał, a ten piąty to wpadał w te doły, a inni nie pozwalali. Jeden chłopak, jak się zawiódł, akurat mnie palnął w oko [śmiech serdeczny], to mówię: Chyba mi wybił oko. Tak mi łzy leciały. Człowiek tylko od małego musiał robić. Nie tak jak teraz – wielkie są i idą sobie do szkoły. I siedzą. A człowiek musiał albo krowy paść, albo gęsi. Albo tam znowu jakie roboty robić i tyle miał z tej swojej zabawy – dodaje. Pani Stefania przez wiele lat mieszkała w Radomiu, gdzie w 1932 roku poślubiła Antoniego Wieczorka. Był to chłopak, który pilnował swojej wybranki, aby nikt inny mu jej nie ukradł. Mieszkał w sąsiedniej wiosce, nazywali ją Grabina, ale jej oficjalna nazwa to Kruczyca. Stefania chciała nauczyć się jeździć na rowerze. Gdy rozpoczęła naukę, nikomu o tym nie powiedziała. – Jak nauczyłam się jeździć na rowerze, już byłam mężatką. Jak upadłam, tak obiłam sobie rękę, że dwa tygodnie nic nie wzięłam do tej ręki. No i czy skręciłam, czy coś nie wiedziałam do lekarza nie poszłam, bo pomału wracało do normy. Później się bałam, żeby nie krzyczeli na mnie. Bo nie przyznałam się, że to stłuczenie podczas jazdy rowerem. Mówiłam, że sieczkę żęłam i mi stanęło, i leciałam prędko i uderzyłam. I tak ich omamiłam, boby się inaczej darli. No, ale pomału, pomału nauczyłam się jeździć – opowiada pani Wieczorek. Małżonkowie mieli pięcioro dzieci: Zbysława, Krystynę, Adama, Janka i Józefa. – Urodziłam pięcioro dzieci. Udało się wychować tylko czworo. Józef to był ten malutki. Zaraz na drugi dzień, jak się urodził, zmarł. Janek żył tylko rok i też zmarł – opowiada ze łzami w oczach seniorka z Płocicza. Utracenie Józka i Janka to nie jedyne tragedie w życiu mieszkanki Płocicza. – Prawdopodobnie jeden z moich synów, Adam, zginął porażony prądem. Wszedł na słup wysokiego napięcia, aby naprawić awarię i spadł. Głowa bolała go przez tydzień, do lekarza nie chciał pójść i po tygodniu zmarł. Zbyszek pracował w PGR-ach. Po żniwach założył się z kolegami, że to jezioro przepłynie. No i poszedł pływać. A pływał jak ryba. Przepłynął to jezioro, całe. Wielkie takie, długie. I mówi: A jeszcze raz przepłynę, mogę jeszcze raz przepłynąć. No i jak poszedł jeszcze raz, tak był już blisko brzegu. Mówią, że tam było jakieś źródło. Jak kto natrafił na to źródło, to już żywy do brzegu nie dopłynął, bo topielec tam siedział i złapał. Cały dzień go szukali. Nie mogli znaleźć. Dopiero na ostatku, już tak wieczór się robił i natrafili na niego – opowiadała wzruszona stupięciolatka. – Tuż przed wojną męża zabrali na ćwiczenia. Mówili, że na sześć tygodni pójdzie. Taka mała gospodarka była. Ja zostałam sama. Po tym okresie miał wrócić do domu. Akurat wypadła ta wojna. To już go nie puścili do domu wcale. To ja tak sama się męczyłam w domu. A wojna to tak z dala tam była. Dużo samolotów po niebie latało. Później Niemcy szukali uciekinierów, którzy ukrywali się w naszej stodole. To później, już się ta wojna kończyła, to Ruskie ich zabrali, do niewoli. To jeszcze się śmiali z siebie (mąż z kolegami), bo powiadali: Żona tam została, ja tu będę? A oni mówią: To my pojedziemy i przywieziemy twoją żonę tu. Ale w te czasy Antoni akurat trafił do Niemiec, do niewoli - oni zdawali to wojsko: Kto chce, niech idzie na Rossiję, kto chce, niech idzie do Niemiec. No, ale, powiada – to było w Radomiu, akurat mówili, kto ma gospodarkę, niech wniosek złoży, to zwolnią, to puszczą do gospodarki pracować, niech pracuje. No ja ten wniosek poleciałam do gminy zanieść. Wzięłam taki wniosek, wypisali, ten wniosek, poleciałam tam, bo tam w Radomiu to wojsko było. No ale mówili: To już jest za późno, wszystko jest przyszykowane. To już nic nie pomógł ten wniosek. Wyszykowali i ich tam gnali do pociągu, straszyli, że do Niemiec wezmą. I tak na te czasy, ja wzięłam coś do jedzenia i dałam mu z koszykiem. I on szedł w szeregu. Tak szli, nie wiem, po czterech, czy po sześciu w rządkach. I tak szli. Kolega znowu podał trochę cywilnego ubrania - bo miał. Antoni, on szedł z Niemiec i się przebierał za cywila. Udało mu się uciec do domu. Jako samotna kobieta bez pomocy męża nauczyłam się w konia jeździć, orać – wspomina pani Wieczorek. Gdy mąż Antoni szczęśliwie wrócił do domu z tułaczki wojennej, Stanisława wraz z dziećmi i mężem i pięcioma innymi rodzinami wyruszyła w poszukiwaniu swego miejsca na ziemi. – Tuż po wojnie ogłaszali: Kto chce poniemieckie gospodarstwa, to może wyjeżdżać. Mąż Antoni szczęśliwie wrócił do domu. No i tam sąsiad nasz pojechał, z drugim chłopem, no i tutaj znaleźli to gospodarstwo. To był taki dworek. Zaraz za nimi w 1946 roku i my tu przyjechaliśmy. Było nas 6 rodzin na tym dworku na wybudowaniu Płocicza. Do Płocicza przywieźliśmy tylko naszego konia. Inni zabrali z sobą także krowę, która, jak się później okazało, była jedyną żywicielką rodziny – kontynuuje seniorka. Po ciężkiej chorobie mąż pani Stanisławy Antoni po 54 latach wspólnego małżeństwa w 1986 roku zmarł. – Antoni chorował. Nie wiem, jak się ta choroba nazywała, ale miał problemy z nogami. Gdy ujęli mu pierwszą nogę, ból był nie do wytrzymania i trzeba było także drugą odciąć – mówi mieszkanka Płocicza. – Człowiek od małego musiał robić. Nie tak jak teraz – wielkie są i idą sobie do szkoły. I siedzą. A człowiek musiał albo krowy paść, albo gęsi. Albo tam znowu jakie roboty robić i tyle miał z dzieciństwa i z tej swojej zabawy. Nic człowiek w tym swoim życiu dobrego nie użył. Od maleńkiego trzeba było robić i robić. I teraz na starość bieda, bo nie można chodzić, słuch, wzrok już nie ten. Najgorsze jest to, że nie można nic robić. I te długie lata tak się męczy człowiek. Mam dużą rodzinę. Wnuki, prawnuki i nawet praprawnuk. Z najbliższych pozostała mi tylko jeszcze siostra Celina – mówi pani Stanisława. Pod Radomiem w rodzinnych stronach pani Stefanii nadal mieszka jej 95-letnia siostra Celina. Najstarsza mieszkanka powiatu sępoleńskiego w Wigilię skończyła 105 lat. Urodziła 5 dzieci oraz doczekała się 7 wnuków, 10 prawnuków i jednego praprawnuka. Stefania Wieczorek przeżyła śmierć męża i wszystkich swoich dzieci. Obecnie mieszka z wnuczką Anitą i jej rodziną w Płociczu.
Dwieście lat, Pani Stefanio!
Zaloguj się lub Zarejestruj aby dodać komentarz.