Opowieści krajeńskie
Szukając czterolistnej koniczyny. Relacja z miejsc, gdzie diabeł mówi dobranoc – część 2
Łukasz Jakubowski, 19 sierpień 2021, 14:59
Średnia:
0.0
(0 głosów)
W poprzedniej części była mowa o budynkach, którym się nie poszczęściło. Dzisiaj na odwrót. Opowiem Wam o domu,
który otrzymał drugie życie. I o jego niesłychanej historii.
Czy to piec z tego domu? Pewnie tak. Zdjęcie ilustrowało wpis o piecu na blogu właściciela / źródło: blog właściciela
Stary znajomy
W ciągu kilkunastu ostatnich lat widywałem ten budynek wielokrotnie. Podmiejska okolica, ewangelickie groby na pobliskim pagórku – okazji do przejeżdżania w pobliżu nie brakowało. Zdarzyło mi się nawet spotkać właściciela rzeczonej nieruchomości. Zagadałem wówczas o wspomniane mogiły. Rozmówca okazał się jednak mieszkańcem napływowym, o stosunkowo krótkim stażu na Krajnie, na ten temat nie miał zatem nic do powiedzenia. Wtedy nie wiedziałem jeszcze, że nasze drogi skrzyżują się ponownie. O dom nie pytałem, bo i nie było po co. Stał – zamieszkały, typowy dla krajeńskich wsi, w kondycji adekwatnej do wieku.
W ubiegłym roku pojawiłem się tam po dłuższej przerwie. I od razu zauważyłem osobliwy dach, machający nieśmiało fragmentami zerwanej folii. Im byłem bliżej, tym więcej ponurych szczegółów rzucało się w oczy. Postarzała folia nie trzymająca się pokrycia z płyt. Same płyty przemoczone, zarwane na łączeniu. Plastikowe okna wstawione w otwory, ale drzwi leżące na podwórzu – cóż, jaki standard, taki dywan rozłożony przed wejściem.
Coś tutaj zaszło. Pożar? W każdym razie było wyraźnie widać, że ktoś podjął się trudu odbudowy lub gruntownego remontu. I niby nie powiedział ostatniego słowa, lecz… skończył w pół zdania. Czyli co? Śmierć? Brak środków? Nie inwestujesz wszak, nie rozgrzebujesz swojego gniazda, jeśli nie masz względem niego poważnych zamiarów. A był już koniec czerwca. Bujna trawa pokryła nie tylko podwórze, całą drogę dojazdową również. I nie było na niej widać śladów po kołach samochodu. Nic nie wskazywało więc na to, żeby w ostatnich tygodniach ktokolwiek pojawił się, aby skontrolować stan nieruchomości.
Szczęście w nieszczęściu
Ta historia musiała mieć ciąg dalszy. Wystarczyło popytać w pobliskiej wsi, żeby dowiedzieć się, że właściciel żyje. Chciałem swobodnie i dłużej poszwendać się po posesji, więc skontaktowałem się z nim. Bo to nie jest tak, że się strasznie szarogęszę, że szargam święte prawo własności. Z jego błogosławieństwem pojechałem tam ponownie. Dom rzeczywiście częściowo spłonął. Zerknąłem do budynku gospodarczego – był zawalony fragmentami starej więźby i mniej lub bardziej zniszczonymi elementami wystroju. Mury, grube niczym w krzyżackim zamku, nie ucierpiały. Zwieńczała je nowa więźba dachowa. Na belkach leżały pojedyncze narzędzia, chyba dekarskie. Niżej, na stole, stały buty robocze. Przy okazji zmieniono układ pomieszczeń. Był dosyć specyficzny. O ile dobrze go odczytałem, w centrum przewidziano miejsce dla łazienki. Duże wrażenie robiła piwnica ze stropem odcinkowym oraz wnęką z półkami w ścianie. Łukowate sklepienie z czerwonych cegieł, stalowe belki, piękny krzemionkowy gar, pokaźne słoiki na półce. Relikt. I nie psuło tego nawet wiadro z Castoramy, smyrgnięte w kąt.
Niedawny lokator, mieszkający natenczas w Trójmieście, brał pod uwagę każdą ewentualność. Nie wykluczał ani powrotu i próby dokończenia remontu, ani sprzedaży. Podobno otrzymał ofertę za samą działkę. Ja również rozważałem zakup tej nieruchomości, jednak po analizie finansowej strony przedsięwzięcia okazało się, że mnie na to nie stać. Ale przy okazji przyjrzałem się bliżej właścicielowi posesji. Okazał się on wyjątkowo barwną postacią!
Właściwy człowiek we właściwym miejscu
Jedną z wielu aktywności właściciela było prowadzenie bloga. Nie robił tego długo, ale w idealnym momencie. Ku mojemu szczęściu dwa wpisy dotyczyły bowiem samego domu i okoliczności jego nabycia.
4 maja 2013 roku napisał:
Państwo, którzy sprzedali mi stary poniemiecki dom na wsi, przyjechali wielką ciężarówką zabrać swoje pozostałe rzeczy. Po ich wizycie, ze zdumieniem odkryłem w pomieszczeniach gospodarczych właz do piwnicy, w któ-rej zapewne od kilkudziesięciu lat nikt nie przebywał. Wziąłem latarkę, drabinę i wszedłem do obszernego, zupełnie pustego czarnego pomieszczenia. Na glebie, w snopie latarki coś przykuło moją uwagę, gigantycznej wielkości owad – jelonek.
Był tak wielki, że gabarytami przypominał cykadę z Wysp Cykladzkich.
Boże mój, pomyślałem, to historia jak z Kaspara Hausera. Sam, samiuteńki, w strasznych ciemnościach uwięziony! Znalazłem mały kawałek tekturki i pomogłem mu na nią wejść. Ruszył ochoczo. Następnie delikatnie, bardzo ostrożnie, z cudownym tym skarbem, po drabinie do góry. Wiedziałem, że dzienne jasne światło dnia mogło by go zranić, więc usadowiłem go w zacienionym kąciku starego warsztatu. Przez szpary docierała wystarczająca ilość światła, aby delikatnie zasilać go życiem. Otuliłem go Światłem Miłości i pożegnałem do następnego dnia. Jutro, zrobię z nim najpiękniejszą sesję zdjęciową, pomyślałem.
Rano po nakarmieniu wszystkich zwierzątek, z nieukrywaną emocją, wziąłem aparat i.. śladu już po jelonku nie było...
ODZYSKAŁ WOLNOŚĆ, OWADZI KASPAR HAUSER.
Piwnica ,,fartownego” domu
Piec – serce domu
Kilka dni później, 7 maja, wziął się za remont. Opowiedział o tym swoim czytelnikom:
Postanowiłem gruntownie przebudować dom na wsi. Dom jest stary i bardzo solidnie przez Niemców zbudowany. Mury z wypalanej czerwonej cegły, grube jak w Malborskim zamku, obok studnia i zabudowania gospodarcze. Ząb czasu nadgryzł go jednak, zwłaszcza drewniane podłogi, poprzez które przedostawała się wilgoć, która czyniła niemałe spustoszenie. Pleśń niestety panoszyła się wokół.
[…]
Ktoś, kto mieszkał w starym domu wie, że jego sercem jest piec i komin. W dawnych wiekach budowę domu zaczynano od wielkiego centralnego komina, a wokół niego budowano izby. Widziałem taki komin od wewnątrz, wyglądał jak katedra księcia ciemności, groźnie i niesamowicie. Nie udało mi się jednak sfotografować jego majestatu, obiektyw nie posiadał wystarczająco szerokiego kąta, aby oddać całą, należną mu cześć.
Również mój dom na wsi posiada dwa kominy i cztery niezależne wejścia do szybów. W obecnym jego kształcie istnieje stary piec chlebowy, piec wolno stojący, czyli tzw koza oraz trzy piece kaflowe. Jednak tylko piec w living roomie stanowił centrum, wokół którego kręciło się domowe życie, zwłaszcza w zimie. Codzienny rytuał rąbania drew i palenia polan, kojarzył mi się często ze starymi rytuałami naszych praojców.
[…]
Toteż smutno mi się zrobiło gdy zapadła decyzja o wyburzeniu pieca. Zacząłem go rozbierać od samej góry. Pierwotnie posiadał on ładną koronę zwieńczającą szanowną głowę. Jej znaczna część leży jeszcze na strychu. Dominują na niej ładnie odlane kwiaty i zdobienia świadczące o przeszłej chwale. W trakcie rozbiórki stopniowo znikały poszczególne jego warstwy, aż w końcu pozostała tylko betonowa ława na której był osadzony. W trakcie kolejnego odpoczynku zadumałem się przez chwilę.
Z jaką misterią go wybudowano, z ilu warstw ułożono, jak szlachetnych materiałów użyto, jestem naprawdę pełen podziwu. Przykład... Klipsy spinające poszczególne kafle zrobione były z drutu. Próbowałem taki drucik rozgiąć, lecz stawiał niemały opór, a dodam, nie należę do cherlaków. Duża ilość cennego szamotu dopełniała resztę dzieła. W pierwotny zamyśle chciałem pozostawić postument na którym stał piec, jednak głos wewnętrzny powiadał – nie, trzeba zburzyć całość.
[…]
Dom stoi na odludziu więc wielki łomot nie szkodził specjalnie nikomu, no.. może poza kociulkami, które w owej krytycznej chwili, oddaliły się na bezpieczną odległość. Ruszenie fundamentu pieca okazało się jednak niemałym wyzwaniem. Nie przypuszczałem, że zmagał się będę z całą potęgą zakonu krzyżackiego i jej wyrafinowaną technologią. Wiele warstw grubego litego betonu, którym zalane zostały polne głazy, wydawały się nie do rozkruszenia. Nawet słusznej postury Jasio, w szale emocji dwa razy tracił głowię i trzeba było jemu dorabiać szyję, czyli trzonek.
Caluśki Boży dzień walenia młotem, pot na oczach, zaparowane okulary osłonowe, ostre odłamki skały tańczące na chuście zakrywającej twarz.
Komin nie zawiódł, instalacja – tak
Przebudowa domu raczej nie była gruntowna. Kiedy go odwiedziłem w tamtym roku, w pokoju nadal stał piec kaflowy. Uszkodzony i częściowo rozbity – nie na tyle jednak, żeby straszyć. Wręcz przeciwnie: mimo uszczerbku wciąż wyglądał imponująco. To, o czym tak pięknie pisał Właściciel, mogło się okazać zgubą dla budynku. Malborska twierdza na Krajnie spłonęła i mógł się do tego przyczynić komin lub piec – myślałem. Ale nie.
Kpt. Robert Sieg, oficer prasowy Komendy Powiatowej Państwowej Straży Pożarnej w Sępólnie, informował:
W sobotę (16 listopada) o godz. 7.10 straż pożarna w Sępólnie otrzymała zgłoszenie o pożarze budynku mieszkalnego […]. Na miejsce zdarzenia zadysponowano 2 zastępy ratowniczo-gaśnicze z sępoleńskiej komendy oraz OSP z Kamienia Krajeńskiego, ponadto służby współdziałające Pogotowie Ratunkowe, Energetyczne oraz Policję.
W momencie przyjazdu straży cała konstrukcja dachu oraz nieużytkowe poddasze budynku jednorodzinnego objęte było ogniem, ponadto paliło się pomieszczenie kuchni na parterze. Budynek zamieszkiwał samotny mężczyzna, który znajdował się na zewnątrz. Udzielono mu pomocy medycznej, ponieważ doznał niegroźnego poparzenia dłoni.
Ratownicy ewakuowali część wyposażenie mieszkania oraz stwarzającą zagrożenie butlę z gazem propan-butan. Po ugaszeniu pożaru prowadzili prace rozbiórkowe spalonych elementów konstrukcji dachu oraz stropu, niezbędne było oddymienie i przewietrzenie pomieszczeń zlokalizowanych na parterze. Przypuszczalną przyczyną pożaru było zwarcie instalacji elektrycznej. Spaleniu uległ drewniany dach kryty dachówką, drewniany strop, wyposażenie 2 pomieszczeń na parterze. Pożar spowodował na tyle poważne uszkodzenia, że budynek nie nadaje się do zamieszkania. […]
Miejsce magiczne
Do opisanej nieruchomości prowadzą dwie drogi. Jedna jest wygodniejsza, bo na dłuższym odcinku pokryta asfaltem. Druga, gruntówka, surowość przykrywa malowniczością. Moja faworytka, gruntówka, stanowiła przed laty część miasta. Posiadała swoją nazwę: była to ulica Łąkowa. Po jej obydwu stronach, w mniejszych i większych odstępach, znajdowały się gospodarstwa rolne. Serce każdego z nich stanowił dom. Domy przy Łąkowej z pewnością były do siebie podobne. Królowała tam moja miłość, czerwona cegła. Nie zdziwiłbym się, gdyby piwnice wszystkich domów od miasta po nasz rodzynek miały stropy odcinkowe i wnęki z półkami w ścianie. I równie piękne piece kaflowe.
Gospodarstwa doskonale widać na starych mapach. I tylko na nich. Zacząłem odkrywać ten teren dzięki psu. Kiedy chodziłem z nim na coraz dłuższe spacery, na pierwszy rzut oka po dawnej Łąkowej nie zostało już nic. Na resztki zabudowań, nierzadko same kamienne fundamenty, starannie przykryte roślinnością, natknąłem się przypadkowo. Strasznie mnie to zaskoczyło. Dlaczego ludzie nie chcieli tutaj żyć? Kiedy te budynki zniknęły? W jakich okolicznościach? Pytań było mnóstwo, odpowiedzi żadnych.
Dzieje Łąkowej i jej mieszkańców, szerzej nawet – bo i dzieje pobliskich torfowisk – nie pozwalały się za łatwo odtworzyć. Ale im więcej udawało się ustalić, tym ta historia wydawała się ciekawsza. Odmieniałem Łąkową przez wszystkie pory roku. Rozmawiałem z ludźmi, szukałem zdjęć, wertowałem prasę z epoki, książki, dokumenty. I mimo poczynionych postępów robię tak w dalszym ciągu, ponieważ to, co mam i wiem, mi nie wystarcza. Za dużo pozostało do odkrycia i wyjaśnienia.
Historia wciąż się pisze
W bezpośrednim sąsiedztwie naszego zagrożonego rodzynka istniały dwa inne obejścia. Gdyby nie mapy, w życiu bym o tym nie pomyślał. Doskonale widać te posesje choćby na właściwym arkuszu „Karte des Deutschen Reiches” lub na mapie Wojskowego Instytutu Geograficznego z lat 30. ubiegłego wieku. Dopiero analizując te i inne mapy, można dostrzec, ile pojedynczych rodzinnych ognisk bezpowrotnie zgasło, zniknęło, stało się immanentną częścią lasu, łąki a nawet pola. Mało brakowało, a ich śladem poszedłby nasz rodzynek. Właściciel napisał na Facebooku, że mieszkał tam przez 8 lat. Mężczyzna pasował do tego miejsca, czuł je i się w nim odnajdywał. I bardzo się bałem, że drugi taki szaleniec się nie znajdzie. Wiecie już, że przez pewien czas widziałem w tej roli siebie, musiałem jednak porzucić ten pomysł.
Po kilku miesiącach, w tym po srogiej zimie, pojechałem sprawdzić, co zostało z domu. Ku swojemu zaskoczeniu do zabudowań prowadziła droga wyrównana, wysypana gruzem. Teren wkoło uprzątnięto, w środku też ktoś zabrał się do roboty. Zerknąłem na stary drewniany stół, na którym wcześniej stały robocze buty. Białą kredą napisano na nim „Tu mieszkać będą” (plus trzy imiona). A więc happy end. Cholera, happy end. Kto by pomyślał, fartowna chałupo!
Wiem aż za dobrze, jaka przyszłość może czekać wszystkie opisane do tej pory miejsca. Wiem, jakie historie mogą się z tymi miejscami wiązać. I wiem, że to szczęście odnajdywać, opisywać i zachowywać w pamięci oraz archiwum coś, co jeszcze materialnie, fizycznie istnieje, czego nie trzeba sobie wyobrażać, co jeszcze nie jest Łąkową. Pomyślałem o tym, w opisanych miejscach dotykając pieca kaflowego, rozpadającej się budy, stalowej belki w piwnicy. Świadomy tego, że podobnych lokalizacji jest w gminie więcej. I trochę zły na siebie, bo chyba wciąż robię w tej kwestii za mało. Dlatego cholernie się cieszę, że bylem świadkiem happy endu. Historia opisanego tu domu niech się pisze jak najdłużej, teraz bez mojego udziału. Jej pierwsze, piękne zdanie już zapisano kredą na drewnianym stole.
Komentarze do artykułu
Dodaj komentarz
Zaloguj się lub Zarejestruj aby dodać komentarz.
Zaloguj się
Najczęściej czytane
5 października 2013 r. w Gdańsku zmarł Henryk Napieralski, gorący...
Na początku 1945 r., kiedy front przekroczył linię Wisły, a wojska...
Była bardzo pracowita i kochała pomagać innym. Swoją dobrocią,...
Najwyżej oceniane
Była bardzo pracowita i kochała pomagać innym. Swoją dobrocią,...
Czasami trzeba czekać wiele, wiele lat, żeby poznać swoje prawdziwe...
5 października 2013 r. w Gdańsku zmarł Henryk Napieralski, gorący...