Wpadłem w kłopoty, bo nieostrożny Żyd nie pokroił chleba
W Zakładzie Stolarki Budowlanej w Sępólnie przepracował 30 lat. Po przejściu na zasłużoną emeryturę postanowił spisać swoje wspomnienia i wydać książkę. Na rynku wydawniczym ukazała się interesująca monografia pt. „Śladami zdarzeń sprzed pół wieku”. O czasach wojny i okupacji oraz wyboistej drodze z Podhala na Krajnę z ppor. Andrzejem Bryndzą rozmawia Robert Środecki.
- Panie Andrzeju, w jednej ze swoich publikacji napisał Pan: „Przeżyłem wojnę i okupację bo miałem więcej szczęścia niż rozumu”. Mógłby Pan tę myśl rozwinąć.
– Mieszkałem i wychowywałem się w Makowie Podhalańskim. Los zrządził, że podczas wojny jako nastolatek wyjechałem do pracy za zachodnią granicę. Uczyłem się za stolarza. Majster miał 3 czeladników i dwóch uczniów. Pewnego dnia dostał „prykaz” oddania jednego pracownika na roboty do Niemiec. Byłem najmłodszy i najmniej doświadczony spośród wszystkich. Majster zapytał mnie, czy zgodzę się pojechać. Powiedział, że mi pomoże. Z jednej strony, chciałem pracować, żeby się czegoś nauczyć i zdobyć bezcenne doświadczenie, z drugiej strony, człowieka ciągnęło w świat. Chciałem coś zobaczyć i postanowiłem pojechać. Sporym przeżyciem był dla mnie przejazd przez kilka dużych miast.
- Dokąd Pan ostatecznie trafił?
– Do Kędzierzyna do zakładów azotowych do ogromnego obozu, w którym pracowali jeńcy różnych narodowości. Gdy tam dotarliśmy, byliśmy przerażeni. Krótko po przyjeździe miałem tego wszystkiego dość i po tygodniu postanowiłem uciec. Powiedziałem koledze, że się zrywam i ruszyłem na piechotę w stronę domu. Przeliczyłem swoje siły. W końcu zdecydowałem się wsiąść do pociągu bez biletu i żadnych dokumentów. Wszystko działo się w nocy. Nie wiedziałem, dokąd jadę. Usiłowałem dostać się do Katowic, a stamtąd przez Kraków do Makowa. Moja podróż zakończyła się w Trzebinii. Okazało się, że wsiadłem do składu, którym podróżowali sami Niemcy. Kontrola namierzyła mnie w toalecie. Ponownie trafiłem do obozu, do tego samego, z którego uciekłem. Tłumaczyłem się, że nie zebrałem ze sobą odzieży zimowej i musiałem po nią pojechać do domu. Inny pomysł nie przychodził mi do głowy.
- Trafił Pan ponownie do obozu pracy. Tam zaczął Pan pomagać Żydom. Niewiele brakowało, żeby skończyło się to dla Pana tragicznie.
– Wykonywaliśmy roboty ziemne. Na wiosnę przyszło mi pracować z Żydami, którzy mieszkali w izolacji w oddzielnym lagrze, gdzie panowały straszne warunki. Żydzi byli słabi i wygłodzeni. Z czasem nawiązała się między nami przyjaźń. Pracowałem z takim jednym panem, który pochodził z Sosnowca. Regularnie otrzymywał przepustki i w niedzielę jeździł do domu rodzinnego. On wiedział, że ja pracuję z Żydami. Za jego pośrednictwem zaczęliśmy dostarczać do obozu chleb i pożywienie dla Żydów. Przemycaliśmy listy i wiele innych rzeczy. Dzięki nam korespondencja trafiała do rodzin. W kopertach i dostarczanych paczkach Żydzi dostawali pieniądze. Trwało to kilka miesięcy.
- Aż do wpadki?
– Tak. W pewnym momencie Niemcy zrobili rewizję lagru żydowskiego i znaleźli cały bochenek chleba. Żydzi nigdy nie dostawali chleba w całości. Było wiadomo, że trafił on do obozu z zewnątrz. Z czasem znaleźli listy, pieniądze i wiele i innych rzeczy. Nieostrożny Żyd, który nie pokroił chleba, powiedział, że dostał go ode mnie. Zaczęły się kłopoty. Policja prowadziła dochodzenie. Zostałem wezwany na przesłuchanie. Zeznałem, że jeden jedyny raz odsprzedałem Żydom własny bochenek chleba za 3 marki. Do niczego innego się nie przyznałem. Wyparłem się wszystkiego. Na posterunku zostałem pobity. Potem wypuścili mnie i kazali wracać do pracy. Myślałem, że na tym się sprawa zakończy. Byłem w błędzie, ponieważ w czasie trwania śledztwa Żydzi zaczęli mówić coraz więcej. Dostałem informację od znajomego, że mam być ponownie przesłuchiwany. Doszedłem do wniosku, że trzeba uciekać z obozu. Nie miałem innego wyjścia. Zapytałem majstra, czy jest możliwość otrzymania zaświadczenia o wyjeździe do rodziny w obrębie Rzeszy. Miałem bliskich w Suchej niedaleko granicy. Otrzymałem zaświadczenie. Na policji wyrobiłem sobie przepustkę. W ostatniej chwili zdążyłem wszystko załatwić. W kieszenie napakowałem chleb i wsiadłem do pociągu. Dotarłem do Suchej. Potem pokonałem granicę i dostałem się do domu w Makowie. Musiałem się ukrywać, ponieważ granatowa policja ciągle wypytywała o mnie.
- Jak spędził Pan ostatnie miesiące okupacji? W ukryciu?
– Całą zimę się ukrywałem. Było bardzo ciężko, ale jakoś udało się przetrwać do wiosny. W marcu Niemcy organizowali werbunek ludzi z Podhala do budowy okopów nad Sanem. To był 1944 rok. Wśród nas było wiele osób, które się ukrywały. Wszyscy dostali pisemka z informacją, że jak się zgłoszą do budowy okopów, to nie będą represjonowani. Nie mieliśmy nic do stracenia i zgłosiliśmy się na ten wyjazd. Do końca sierpnia kopaliśmy i budowaliśmy umocnienia. Robiło się zamieszanie, ponieważ Rosjanie zaczęli się przebijać. W końcu na chłopskich wozach i furmankach przetransportowano nas w okolice Częstochowy. Po drodze z kolegami doszliśmy do wniosku, że mamy tego dosyć. Dotarliśmy do Buzka. Przez rzekę przedarły się dwa rosyjskie czołgi, które narobiły ogromnego zamieszania. Niemcy dostali szału i powoli zaczęli się wycofywać. W mieście panował ogromnych chaos. Okupanci zaczęli wielki odwrót. Mieliśmy razem z nimi przebijać się na zachód, ale cały czas czekaliśmy na dogodny moment do ucieczki. Udało się odłączyć i uciec.
- Wyzwolenie Makowa nastąpiło w styczniu 1945 roku. Gdzie Pan wtedy był?
– Byłem w domu w Makowie. Po ucieczce dwa dni na piechotę szliśmy do Krakowa i po kilku dniach dotarliśmy do naszej rodzinnej miejscowości.
- Cudem przeżył Pan wojnę. Skończyła się jedna okupacja i zaczęła kolejna. Musiał być Pan rozczarowany. Pomimo tego chciał Pan wstąpić do szkoły oficerskiej?
– Zaczęła działać agitacja i propaganda. Byliśmy młodzi i chcieliśmy zostać oficerami wojsk pancernych. Trafiliśmy na szkolenie do Twierdzy Modlin. Aby się tam dostać, musieliśmy przejść przez zniszczoną Warszawę. Obrazki zburzonej stolicy utrwaliły mi się w pamięci. Tych chwil nie zapomnę do końca życia. W końcu trafiliśmy do Modlina. Warunki, które tam zastaliśmy, były fatalne. Spaliśmy ściśnięci na betonie i mieliśmy byle jakie jedzenie. Tam przechodziliśmy szkolenie, które było bardzo ciężkie. Wśród nas było wielu uczestników powstania warszawskiego. Oni zaczęli kombinować, jak się stamtąd wydostać. Kilku uciekło. Niektórzy zwietrzyli swoją szanse w oblanych egzaminach. My również chcieliśmy z tej okazji skorzystać. Potem nasi przełożeni połapali się w tym wszystkim. Na szczęście komisja uznała, że ja i kilku moich kolegów nie nadajemy się do wojsk pancernych. Dostaliśmy w zamkniętej kopercie komplet naszych dokumentów i zostaliśmy wysłani do RKU do Wadowic. Po drodze postanowiliśmy rozerwać kopertę, zobaczyć, co jest w środku i dać sobie spokój z takim wojskiem. Z adnotacji dowiedzieliśmy się, że zostaliśmy przeniesieni i skierowani do piechoty.
- W tym momencie stał się Pan dezerterem?
– Tak, znowu trzeba było się ukrywać. Gdy wróciliśmy do Makowa, nie wiedzieliśmy nic o konspiracji. Nie mieliśmy bladego pojęcia o ruchu oporu. Musieliśmy uciekać na zachód – „dziki zachód”, jak go nazywaliśmy. Poznawaliśmy ludzi i przemieszczaliśmy się z miejsca na miejsce. Ostatecznie zakotwiczyliśmy z kolegą w Prudniku. Był to dobry punkt zaczepienia, ponieważ w pobliżu tego miasta mieszkała moja siostra. Początkowo chcieliśmy przejąć jakieś gospodarstwo, ale nie dostaliśmy. Poszliśmy do miejscowego urzędu zatrudnienia, gdzie zaoferowano nam posady strażników miejskich. Pilnowaliśmy zbiorników wodnych, zakładów produkcyjnych, gazowni i innych ważniejszych obiektów strategicznych. Zarabialiśmy mało. Żeby przeżyć, trzeba było kombinować. Tak wyglądało życie tuż po wojnie. Po jakimś czasie zaczęło się robić nieprzyjemnie. Najpierw kazali nam się zapisać do partii, potem chcieli nas wcielić w szeregi milicji. Nam to nie odpowiadało. Znowu trzeba było się ulotnić. Kolega namawiał mnie na ucieczkę przez Czechy do Austrii, ale ja nie byłem tym zainteresowany. Jego akcja skończyła się niepowodzeniem. Został zatrzymany na granicy z Austrią.
- Co się wtedy stało z Panem?
– Znowu wróciłem do Makowa. Koledzy zaczęli mnie namawiać do wstąpienia w szeregi ruchu oporu. Trafiłem do oddziału zbrojnego „Błyskawica”. Zaczęło się życie w konspiracji. Niecierpliwie czekaliśmy na przysięgę. To był początek 1946 roku. W dniu przysięgi zademonstrowaliśmy swoją siłę mieszkańcom Makowa. Przemaszerowaliśmy przez miasto z całym uzbrojeniem, jakie posiadaliśmy. W okolicy głośno było o oddziałach „Ognia” i „Mściciela”. W krótkim czasie zrobiło się głośno również o nas. Po przysiędze mieliśmy czekać na pierwszą poważną akcję. Po miesiącu dostaliśmy wezwanie. Stworzyliśmy 8-osobową grupę bojową. Niektórzy kojarzyli moją osobę z Józefem Kurasiem, ale nigdy nie miałem z nim bezpośredniej styczności. Ten etap zakończył się w 1947 roku, gdy się ujawniłem. Wielu z nas trafiło do więzienia, kilku zostało zastrzelonych. Ja miałem więcej szczęścia. Jakoś udało mi się przetrwać. Nie było ani chwili spokoju, ponieważ cały czas szukali na mnie haków, obserwowali nas. Były problemy z pójściem do jakiejkolwiek pracy. Nasza przeszłość szła za nami. Dopiero wyjazd do Świebodzic umożliwił mi znalezienie zajęcia w fabryce mebli. W 1948 nadarzyła się okazja zrobienia technikum w Bydgoszczy. Skorzystałem z szansy, która się pojawiła. Idąc na egzaminy, musiałem się zapisać do partii. To był warunek ukończenia szkoły. W 1950 roku skończyłem technikum. W tym samym roku KC wydało nakaz czystki partyjnej. W szkole był gigantyczny przesiew. Na szczęście ja w życiorysie nie napisałem, że byłem w ruchu oporu i się ujawniłem. Byłem ostrożny i trzymałem język za zębami. Wiedziałem, że w szkole są ludzie, którzy nas bezustannie obserwowali. Po ukończeniu technikum wróciłem do Świebodzic, ponieważ trzeba było dwa lata przepracować w macierzystym zakładzie pracy. Po stażu postanowiłem wrócić do Makowa, gdzie przepracowałem kilka tygodni. Bardzo szybko otrzymałem zwolnienie z pracy. Niestety, na Podhalu znali moją przeszłość. Potem jakiś czas przepracowałem w kopalni „Mieszko” w Wałbrzychu.
- No, ale jakimś cudem trafił pan do Zakładu Stolarki Budowlanej do Sępólna?
– Wiedziałem, że jedyną szansą na znalezienie godziwej pracy w zawodzie, są przenosiny na Pomorze, gdzie mnie nikt nie zna. Miałem kolegów w centralnym zarządzie meblarskim w Warszawie i poprosiłem ich o pomoc w znalezieniu pracy na Pomorzu. Otrzymałem wiadomość, że w Sępólnie w zakładzie stolarskim pracują moi koledzy z technikum. Wsiadłem w pociąg i przyjechałem. To był 1955 rok. Na Krajnie zaaklimatyzowałem się bardzo szybko. Rok później ożeniłem się i założyłem rodzinę. W Sępólnie pracowałem do emerytury do 1985 roku. Po śmierci żony przeniosłem się do Makowa.
- Co Pana skłoniło do napisania książki?
– Po powrocie na Podhale zainteresowałem się historią ruchu oporu. Spotkałem kilku kolegów z dawnych czasów, którzy dysponowali wieloma dokumentami. Zaczęliśmy się regularnie spotykać i rozmawiać. Nastały czasy, gdy można było głośno mówić o tym, co się robiło w przeszłości. Koledzy namówili mnie do zebrania wszystkich dostępnych informacji i spisania wspomnień. Za własne pieniądze wydałem książkę. Taką, na jaką było mnie stać. Uznałem, że pamięć jest ulotna, a to, co zostało zawarte w książce, pozostanie.
- Panie Andrzeju, serdecznie dziękuję za rozmowę i poświęcony czas.
Zaloguj się lub Zarejestruj aby dodać komentarz.