Wspomnienia Alfreda. Część II

Aniela Rajca-Wolska, 26 luty 2015, 12:32
Średnia: 0.0 (0 głosów)
ALFRED SZUCA (pseudonim partyzancki ,,Wąż”) urodził się w dniu 28 lutego 1916 roku w Karsinie. Młodość, w tym okupację, spędził w Grudziądzu. Po wojnie zamieszkał w Gdyni. Odszedł na emeryturę po pracy w Prezydium Miejskiej Rady Narodowej w Gdyni, gdzie pełnił funkcję kierownika Wydziału Przemysłu i Handlu. Zmarł 4 listopada 1986 roku i jest pochowany w Gdyni. Rękopis wspomnień Alfreda Szucy pochodzi od jego siostry – Anieli Rajca-Wolskiej (Nela), zmarłej w 2007 r. i pochowanej w Czersku.
Wspomnienia Alfreda. Część II

Karsin - Dębowiec, Gwiazdka 1941 r.

Amunicję przewiozłem koleją do Karsina, wręczając ją Rostowi a tam dalej do rąk partyzantów. Był to początek roku 1944. Zachęcony powodzeniem dotychczasowych akcji konspiracyjnych, zaproponowałem dowództwu „Szyszek” „kradzież” samolotu myśliwskiego z terenu lotniska w Grudziądzu. Wiedziałem, że organizacja posiada łączność z AK i że w związku z tym, znalazłby się odpowiedni człowiek posiadający umiejętności pilotowania. Ewentualnemu pilotowi chciałem zagwarantować wejście na teren lotniska i bezpieczny start w przygotowanej do lotu maszynie typu Me-109. Mogłem był jednak przewidzieć, że spotkam się z odmową, gdyż taki wyczyn przyniósłby za wielkie straty w ludziach, a pożytku nie dużo. Przedkładając tę propozycję, miałem na uwadze przede wszystkim to, że porwanie samolotu z miasta, w którym aż się roiło od hitlerowców, musiałoby przynieść wielką ulgę społeczeństwu polskiemu, sprawiając przy tym radość każdemu człowiekowi pragnącemu klęski okupanta.

Wśród pracowników warsztatów miałem dużo kolegów, którzy aczkolwiek niewtajemniczeni w moją pracę konspiracyjną, pomagali mi często w różny sposób. Znikałem nieraz na całe godziny z miejsca pracy i wtedy trzeba było wszystko robić, aby to Niemcom nie podpadło. Gdy wyjeżdżałem, nie przychodziłem w ogóle do pracy, a to było połączone z podwójnym niebezpieczeństwem, gdyż mogłem być zatrzymany w pociągu przez Gestapo, wtedy ci co stemplowali moją kartę pracy i pisali przepracowane godziny, znaleźliby się również w więzieniu. Pragnąc „kuć żelazo póki gorące”, powiadomiłem dowództwo „Szyszek”, że przygotowuję większy transport broni i amunicji i że w tym celu należy przysłać do Grudziądza jakiś samochód. Otrzymałem odpowiedź, że w oznaczonym dniu zgłosi się u mnie kierowca wozu sanitarnego i „przesyłkę” odbierze. Tak jak poprzednio, Klajna umożliwił mi wejście do magazynu, następnie pomógł rozebrać karabiny. Przed północą rozpocząłem wędrówkę do parkanu, za którym czekał brat z pustymi walizkami. Akcja tym razem była bardziej denerwująca, gdyż trwała dłużej. Następnej nocy historia się powtórzyła. Najbezpieczniej było przechowywać broń gdzieś w okolicach lotniska i taki był też pierwotnie mój zamiar. Miałem tam bowiem przyjaciół, którzy zdecydowani byli przyjąć w „depozyt” walizki i paczki. Odległość z lotniska do domu, w którym mieszkałem, wynosiła około trzech kilometrów, a na tak długiej trasie nie trudno było spotkać „Schupo” czy też innego przedstawiciela hitlerowskiej władzy.

Mimo tego, zdecydowałem się zabrać wszystko do domu, bo to dawało mnie większą pewność siebie, a przy tym nie narażałem przyjaciół. Brzmi to absurdalnie, bo jeżeli nie chciałem narażać na niebezpieczeństwo rewizji znajomych, to musiałem w drugim wypadku własną rodzinę w niebezpiecznej sytuacji postawić. Innej rady jednak nie było. Każde szukanie jakiegoś schowka mogło się wydać podejrzane, a poza tym nie było na to czasu. Karabiny i amunicję ulokowałem w łóżku i w sprężynach kozetki, na której całkiem bezpiecznie spałem. Oczywiście w wypadku gruntownej rewizji nie było to żadnym schowkiem; w tej sytuacji takie ryzyko było jednak konieczne. W oznaczonym dniu niestety samochód sanitarny się nie zjawił. Nie było go też w następnych dniach. Nie mogłem już spokojnie spać – nie jadłem. Nie wiem, czym się więcej przejmowałem, czy tym, że przetrzymywaniem w mieszkaniu broni i amunicji narażałem rodzinę i sąsiadów, czy też tym, że nie widziałem sposobu przekazania tych rzeczy partyzantom. Poinformowano mnie w końcu, że z samochodem nie „wyszło”, a paczki ktoś przewiezie pociągiem.

Pewnego wieczora zastałem w domu żonę Rosta oraz żonę kpt. Lesikowskiego (ps. „Las”). Ucieszyłem się bardzo i na propozycję wyjazdu jeszcze tej nocy zgodziłem się natychmiast. Byłem zdecydowany na wszystko - byle już dłużej nie czekać. Uzgodniliśmy, że panie poniosą paczki z amunicją, ja zaś wielką walizę z karabinami. Całość miała być dostarczona następnego dnia rano do Kościerzyny. Do dworca w Grudziądzu było kawałek drogi, a waliza była bardzo ciężka, tak że gdy nikogo na ulicy nie było, niosłem ją na ramieniu. Resztką sił dowlokłem ją do wagonu pociągu osobowego podążającego w kierunku Chojnic. Było już po północy i raczej nie mieliśmy obaw, że może nastąpić jakaś specjalna kontrola bagażu. W Chojnicach trzeba było przesiąść na inny pociąg. Było jeszcze ciemno, a poza tym bardzo zimno – na ziemi leżała mała warstwa śniegu. Ponieważ teren stawał się bardziej niebezpieczny, ustaliłem, że niewiasty wejdą do wagonu bez bagażu, a ja pozostanę w innym wagonie z całym bagażem. Na dworcu w Kościerzynie podejdą do mnie i odbiorą „swoją” amunicję. Życzyliśmy sobie szczęśliwej drogi, po czym poszukałem wzrokiem wagonu dla podróżnych z bagażem. Otworzyłem drzwi – buchnęło na mnie ciepło – spojrzałem do wnętrza i… zdrętwiałem. Trwało to jednak tylko kilka sekund. W wagonie nie było żadnego cywila, a wszystkie miejsca były zajęte przez żołnierzy SS (obozu ćwiczeń „Westpreussen”). Twarze ich nie wróżyły nic dobrego. Wtaszczyłem do środka ciężką walizę, a następnie paczki z amunicją. Część esesowców drzemała, reszta przyglądała się mnie i moim bagażom. Najwyższy z nich wzrostem i rangą rzekł w pewnym momencie: „Człowieku, w tej walizie to chyba całą świnię wieziesz” – mówił oczywiście po niemiecku. Odpowiedziałem mu natychmiast w tym samym języku: „Nie, to tylko połowa świni”. Byłem opanowany, mimo że po ciele przebiegały mi zimne dreszcze. Siadłem na walizce, którą postawiłem pod ścianą i udawałem śpiącego. Nie mówiono już nic do mnie. Przedział jeszcze kilkakrotnie otwierano, lecz do środka nikt nie wszedł. Pociąg ruszył w kierunku Kościerzyny. Na którejś tam stacji zaglądano jeszcze do środka przedziału, ale pasażerów nie przybywało. W Brusach esesowcy wysiedli – ja odetchnąłem z ulgą. Nie wiedziałem jeszcze, że zawdzięczam im życie. Było już jasno, gdy pociąg wjechał na stację w Kościerzynie. Otworzyłem drzwi przedziału i wyniosłem walizę wraz z paczkami na peron. Rozglądałem się na wszystkie strony, niestety, obydwie panie gdzieś znikły. Zaniepokoiłem się tym bardziej, że peron opustoszał już całkowicie i mogłem zwrócić na siebie uwagę stojącego przy wyjściu z peronów „Schupo”. Po pewnym czasie zauważyłem, że z zewnętrznej strony dworca, za płotem, ktoś kiwa ręką do mnie. Zdziwiłem się, dlaczego obie panie opuściły dworzec niezgodnie z umową – nie byłem bowiem w stanie sam wynieść całego bagażu. Za chwilę amunicja została przez panie zabrana z peronu, a zarazem wyjaśniła się sprawa. Otóż, w całym pociągu była kontrola dowodów tożsamości i ścisła rewizja walizek, teczek, a nawet zaglądano do damskich torebek. Były przekonane, że mnie już w pociągu nie ma i dlatego wyszły z dworca. Nie miałem czasu na myślenie, gdyż znów pozostałem sam, a trzeba było wreszcie wyjść. „Schupo” jak na złość stał w miejscu, a walizka swoim ogromem i ciężarem musiała wzbudzić podejrzenie i to w najlepszym wypadku takie, że znajduje się w niej mięso.

Byłem tak osłabiony, że z ledwością dźwigałem walizę. „Schupo” rozmawiał z bileterem i jak mi się zdawało, nie zwrócił specjalnej na mnie uwagi. W holu odpocząłem trochę, następnie już z większą energią ruszyłem przed siebie. Ręce i nogi odmawiały jednak posłuszeństwa – byłem zmęczony jak nigdy. Co parę kroków odpoczywałem. W pewnym momencie zauważyłem, że „Schupo” wyszedł z dworca i idzie za mną. Postawiłem walizkę na skraju chodnika i czekałem. Byłem przekonany, że tym razem mnie zaczepi. Policjant zbliżał się miarowym krokiem, a ja przemyśliwałem, w jaki sposób wyjść z tego cało. Nie miałem przy sobie pistoletu, którym mógłbym się bronić, a na truciznę było za wcześnie. Ogarnęła mnie rozpacz na samą myśl, że jeden zwykły „Schupo” może na koniec wszystko w niwecz obrócić. Stałem odwrócony plecami i liczyłem trochę na mój tupet i biegłość w władaniu niemiecką mową, co zresztą bardzo często się przyczyniało do tego, że wychodziłem cało z różnych opresji. W samej Rzeszy nie robiło to na nikim wrażenia - na tych terenach, można było tym niejednego Niemca w błąd wprowadzić, szczególnie wtedy, gdy czynił to człowiek stosunkowo młody.

„Schupo” zrównał się wreszcie ze mną – zdawało mi się, że przystanął. Twarz przyoblekłem w jakiś kpiący uśmieszek, lecz … w dalszym ciągu słyszę kroki, które oddalają się w stronę miasta. Pomyślałem sobie wtedy, że już lepiej być w okopach lub w lesie i strzelać do wroga. To daje większe zadowolenie, a mniej zdenerwowania. Po raz ostatni w tym dniu odetchnąłem głęboko i z ulgą. Niosłem walizę jeszcze kilkadziesiąt metrów, po czym wciągnięty zostałem do jakiejś bramy, skąd do mieszkania Lesikowskiego. Tam siadłem na kanapie i długi czas nie byłem zdolny do jakiejkolwiek rozmowy. Uświadomiono mnie wreszcie, że to, co się stało, można porównać do cudu. No bo jak wytłumaczyć fakt przeprowadzenia w pociągu rewizji i nie zauważenia tak wielkich bagaży. Dla mnie sprawa była już jasna. Drzwi do przedziału, w którym siedziałem, były kilkakrotnie otwierane, lecz ja siedząc na walizce pod ścianą, pozostałem niezauważony. Widziano natomiast żołnierzy i to „nie byle jakich” – nie było więc potrzeby wchodzić do przedziału.

W mieszkaniu kpt. Lesikowskiego, u którego w tym dniu przebywał prawie cały sztab organizacji, zabawiłem kilka godzin. Nie padło tam żadne nazwisko – posługiwano się wyłącznie pseudonimami. Proszono mnie, abym wypoczął kilka tygodni i nie nadużywał sprzyjającego mi szczęścia. Byłem jednak zdania, że należy korzystać póki jest jeszcze okazja, a trzeba jedynie usprawnić transport broni do miejsca jej przeznaczenia. W międzyczasie partyzanci otrzymywali z Grudziądza całą masę bardzo kosztownych i poszukiwanych lekarstw oraz papierosy i tytoń. Specjalistami w tej dziedzinie byli: Władysław Nawrocki (zmarł w 1956 roku) oraz gorący patriota, Władysław Goetza (zamordowany przez hitlerowców w 1945 roku). Wkrótce po tym aresztowano kpt. Lesikowskiego i Jana Rosta, osadzając ich w Stutthofie.

Trzeba było teraz działać więcej ostrożnie, tym bardziej że Niemcy wzmogli swą czujność, i to na wszystkich odcinkach. Nowy sposób transportu broni był bardziej bezpieczny, chociaż samo przygotowanie do tego było nadal ryzykowne i wymagało wtajemniczenia większej grupy ludzi. Po prostu zbito wielką skrzynię, w której umieszczono karabiny i amunicję, a następnie wywieziono ją samochodem z lotniska. Na stacji kolejowej nadano skrzynię z nalepką fabryki maszyn rolniczych „Ventzki” („Unia”) - jako zawartość skrzyni podano oczywiście „narzędzia rolnicze. Tak więc niejeden hitlerowski urzędnik „dbał o to”, aby przesyłka trafiła pod wskazany adres.

Do końca wojny Niemcy nie wpadli na ślad „grudziądzkiej konspiracji”. Zawdzięczyć to należy przede wszystkim małej liczebności konspiratorów, przysłowiowemu „łutowi szczęścia”, a w niektórych wypadkach zbytniej pewności siebie hitlerowskiego okupanta.

KONIEC

Komentarze do artykułu
Dodaj komentarz
Najczęściej czytane
5 października 2013 r. w Gdańsku zmarł Henryk Napieralski, gorący...
Na początku 1945 r., kiedy front przekroczył linię Wisły, a wojska...
Była bardzo pracowita i kochała pomagać innym. Swoją dobrocią,...
Najwyżej oceniane
Była bardzo pracowita i kochała pomagać innym. Swoją dobrocią,...
Czasami trzeba czekać wiele, wiele lat, żeby poznać swoje prawdziwe...
5 października 2013 r. w Gdańsku zmarł Henryk Napieralski, gorący...