Kobieta, która cierpi (cz. II)
No więc tak było z moim mężem. Zaczął pić wcześnie, bo to imponowało kolegom i niektórym dziewczynom, no i to rozluźniało, dobrze się przy tym człowiek bawił, wie pan. Poza tym chłop nie potrafił odmawiać. Co go koledzy namawiali na bankiet, to on szedł. No, a później to nauczył się wódką poprawiać sobie nastrój, likwidować problemy, dowartościowywać się. Albo to wódka go nauczyła. I popłynął.
Źle zaczęło być po rozwiązaniu. Dziecko i małżeństwo go przerosły. On naiwnie myślał, że będzie tak, jak było, że nic się nie zmieni, że nadal będzie beztroskim chłopcem… Ja opiekowałam się małym i prowadziłam dom. I wie pan, ja oczekiwałam, że mąż mi pomoże, że się ustatkuje, dojrzeje, ale gdzie tam! Jak się spóźniał z pracy, to wiedziałam, że koledzy wyciągnęli go na piwo. Później pojawiały się kolejne dzieci. Nasze wizje przyszłości i priorytety coraz ciężej było pogodzić. Między nami kończyło się uczucie. Im większe miałam pretensje o jego zachowanie, im częściej robiłam wymówki, tym gorzej się robiło. Ja miałam dzieci, on miał hotel. Najciężej było na początku, gdy frustracja była największa, gdy się stało jasne, że oddalamy się od siebie. Wtedy zaczęły iść w ruch pięści. Dzieci ruszał rzadko, ale mnie - co sprzeczkę. Za włosy poszarpał, pchnął raz i drugi, szturchnął, kopnął… Jak psa, wie pan.
Czy nie chciałam odejść? Oczywiście, że tak! Jaka ja głupia byłam, że nie odeszłam. Proszę pana, bo po pierwsze, to ja się bałam. Bo to kobieta, sama, z dziećmi, wtedy nie było łatwo odejść. Bez pracy, bez mieszkania, z obgadującymi ludźmi, że ojcu dzieci zabrałam… Zresztą trochę też tak było, to znaczy nie chciałam dzieciom zabierać taty. Był, jaki był, ale dzieciom większej krzywdy nie robił… No i ten strach, że wtedy jak się zezłości, wypije, to w gniewie jeszcze nie daj Boże ukatrupi! Teraz rozwód to normalna rzecz, ale kiedyś, panie, to był wstyd i koniec świata. Parę razy mówiłam sobie - dosyć, odchodzę, rozwodzę się! Szłam wtedy do rodziców porozmawiać, do zaufanych koleżanek, a wszyscy oni potrafili mnie przekonać, żebym dała spokój. Mówili, że się zmieni, że inni więcej piją, że tak nie wypada, że chłopu będzie ciężej, że co głupiego zrobi jeszcze, że dzieci… Ooo i tak to wyglądało. Mogłam na nich wszystkich machnąć ręką i odejść. Byłam jeszcze młoda, poradziłabym sobie. No, ale Polak mądry po szkodzie! A cały dom był na mojej głowie! Żeby jeść było co, ja kombinowałam. Buty dla dzieci, czapki, kurtkę jakąś - wszystko ja musiałam załatwiać. Bo dla niego na wódkę musiało być, a na buty - jak starczy. A o mnie nie martwił się nikt. I ja, kobieta i żona, tyle lat to znosiłam…
Pewnego razu odkryłam, że mój mąż jest miękki. Była zima, nasz drugi synek leżał chory, gorączkujący w łóżku, a on, do licha, siedział z kompanami w „Misiu”. Nie wytrzymałam. Poprosiłam sąsiadkę, żeby przypilnowała chłopców, a sama poszłam do tej knajpy. Weszłam, zobaczyłam go. Niewiele myśląc, podeszłam i przy wszystkich dałam mu w twarz. Nie czekałam na nic, niczego nie oczekiwałam. Po prostu dałam mu w mordę i wróciłam do domu. Bałam się, że jak wróci, to mnie pobije. Nie pobił. Nic nie zrobił, wie pan. Zrozumiałam wtedy, że właśnie tak trzeba. Oczami, złością trzeba mu pokazać, że ja się nie zawaham pchnięta do ostateczności. Później jeszcze próbował coś robić, był agresywny, ale ja już się tak nie bałam. Raz pamiętam, wrócił pijany, pokłóciliśmy się, i w trakcie tej kłótni zaczął krzyczeć, że mi pokaże, gdzie moje miejsce. Gonił mnie wokół stołu, aż chwyciłam leżącą na nim ciężką, szklaną popielniczkę, zamachnęłam się nią i powiedziałam: „Stój, bo łeb rozwalę”. Od razu się uspokoił. Od tej sceny w lokalu zrobiło się między nami bardziej znośnie.
Kiedyś piło się inaczej. To było, wie pan, bardziej świętowanie. Piło się wśród ludzi, z kimś, a nie tak jak teraz, w domu i w samotności. Ludzie tak nie pokazywali palcami, było, że tak powiem, duże przyzwolenie społeczne na alkohol. Mieliśmy na ulicy kilku sąsiadów, u których od czasu do czasu mąż sobie popił w ogródku czy z jakiejś okazji. Częściej jednak chodził do „Misia”. „Miś” to było dziwne miejsce. Ja zawsze miałam je za melinę, ale wiem, że ludzie chodzili tam też coś zjeść i posiedzieć tak po prostu. „Miś”, drogi panie, znajdował się - nie zgadnie pan - tuż przy kościele, w budynku, w którym teraz jest pizzeria i hurtownia jakaś. Lokal ten zlikwidowano krótko po upadku komuny. O ile dobrze pamiętam, wprowadzono przepisy, że takie miejsca nie mogą znajdować się w pobliżu kościołów, dlatego go zamknęli. Właściwie to nie wiem, kiedy „Miś” rozpoczął działalność. Wcześniej ten bar był jeszcze długi okres na ulicy Hallera, w tym sklepie, jak ja to mówię, po schodkach - wcześniej był tam „Rolnik”, teraz jest sklep obuwniczy, a przed latami była pierwsza siedziba „Misia”. Jeżeli ktoś lubił sobie popić, to właśnie tam chadzał.
Był taki okres, że wódka kosztowała 100 złotych, ale żeby ją kupić, dodatkowo trzeba było zapłacić za… butelkę. Ludzie żartowali, że Waryński jest taki smutny na „stówie”, bo na wódkę niby mu starczy, ale… nie starczy, bo butelka. Zabawne, prawda? Oj, smaczków różnych w temacie wódki było dużo, oj, dużo. A powiem panu jeszcze coś - wódka była droga, dużo droższa niż obecnie. Dlatego tak ją, wie pan, szanowano. Dlatego też robiło się samogony, wina i nalewki. Mój stary miał gąsiora, takiego 40-litrowego, w którym co roku coś pędził.
Żyłam tak ponad 25 lat. Nie płakałam na pogrzebie, bo i nie było po czym. To straszne, wie pan. Kiedy stałam się wolna, niewiele z tą wolnością mogłam zrobić. Byłam już stara i zgorzkniała. Bywa, że myślę o przeszłości, ale denerwuje mnie to, więc przestaję. Teraz, kiedy bliżej mam końca niż początku, stracony czas, wspominany czas, boli podwójnie mocno. Gdyby młodość wiedziała, gdyby starość mogła, Boże mój kochany, jedyny… 25 lat żyłam w trójkącie: ja, on, alkohol. Wie pan, ja do ust wódki nie wzięłam, a mimo to, niech pan spojrzy, jak ona wpływała na moje życie. Dyktowała mi, jak mam żyć! Zamiast się ratować, tkwiłam w tym. Dlaczego? Z głupoty, ze strachu…
Nie chciałam wiele - tylko miłości. Jak każda kobieta, która bez niej więdnie. Zamiast intymności, bliskości takiej, mieliśmy, ja miałam, etat. Stałam się żoną na etat, za pieniądze, za wikt i opierunek. Łączyły nas rachunki, dzieci, dom, rutyna. Ja to mówię z żalem, jak pan słyszy i widzi, bo mi żal tej młodości. Żal mi tego zakochania, bo to był dobry chłopak. Tylko ta wódka… Wie pan, czasami zdarzało się, że on mnie rozbawił albo ujął czymś, nie powiem. Ale wtedy, po kilkunastu czy kilku latach, wywoływało to tylko gniew. Bo to znaczyło, że mógł, że mogłoby tak częściej być.
Ja nie mówię, bywały dobre chwile. Na początku brałam je za dobrą monetę. Później - brałam je z rezerwą. Czasami nie pił tydzień, czasami miesiąc, były nawet okresy dłuższe. Jak nie pił, człowiek się cieszył, ale czekał też wycofany, nieufny, kiedy znowu zacznie. Przez cały ten czas poświęcałam się. Dbałam o dom, o spiżarnię, o wszystko dbałam. Brałam na siebie jego humory, jego agresję. Byłam jak piorunochron, chroniący dzieci, zamykający wszystko, no starający się zamknąć wszystko, bo takie zamknięcie to niemożliwe jest, w naszym trójkącie. To było psychicznie ciężkie, zniewalające i niszczące człowieka…
Ja nie chcę się wymądrzać, bo każdy przypadek jest inny. Ale na koniec niech pan napisze dobitnie oczywisty dla mnie wniosek - szkoda tak żyć. Wiem co mówię, proszę na mnie spojrzeć. Życie ma się tylko jedno, wie pan. I nikt go za ciebie nie przeżyje, nikt. Ja już czasu nie cofnę. I teraz mam tylko nadzieję, że dzięki temu, co ja powiedziałam, a pan napisze, może ktoś nie popełni moich błędów.
Zaloguj się lub Zarejestruj aby dodać komentarz.