Felieton Radka Skórczewskiego
Trzy miasta i dwa światy
Radek Skórczewski, 07 sierpień 2025, 10:53
Średnia:
0.0
(0 głosów)
Patrzę na prawo i już z daleka ją widzę. Słyszałem, że jest piękna, po prostu przyciąga wzrok jak magnes opiłki żelaza. I mieli rację … jest piękna. Niebo jest bezchmurne, powietrze lekko faluje, a ona tonie w czerwcowym świetle poranka. Smukła, wręcz strzelista sylwetka.
– Gdzie się gapisz na boki.. patrz na drogę.
Żona przywraca mnie do teraźniejszości. Czarny potwór łyka kolejne kilometry autobany w kierunku hiszpańsko-francuskiej granicy. Szwedzki diesel równo burczy pod maską. Katedra w Narbonne powoli znika po prawej stronie mojej perspektywy. Jeszcze cię odwiedzę… rzucam w myślach w kierunku katedry...
Ale muzeum Dalego w Figuranes dziś jest ważniejsze. Moje gotyckie fanaberie mogą poczekać.
Tak się złożyło, iż w październiku zeszłego roku byłem w trzech europejskich miastach. Naszej Bydzi, francuskiej Narbonne i hiszpańskiej Gironie.

Janina Głąb (+27 lipca 2025 r.). „Żyje się dwa razy: pierwszy raz w rzeczywistości, drugi raz w pamięci.” Honoré de Balzac
Girona
Ląduję wieczorem w hiszpańskiej Gironie. Wprawdzie mój cel to kraj Katarów po francuskiej stronie Pirenejów, ale mam jeszcze czas, żeby zobaczyć miasto. Jestem wielkim fanem Gry o Tron, a katedra w tym filmie grała rolę świątyni w Królewskiej Przystani. Odbieram na lotnisku moje auto, lecę do miasta. Stare miasto w Gironie jest piękne… Katedra i te schody… wow. Monumentalne, przepiękne. Tyle że nie ma tu żywego ducha! Miasto jak wymarłe... Wyczajam jednego kebaba przy rzece, ale już zamykają... żadnych knajp, nawet piwa bezalkoholowego się nie napiję. Znajdujemy sklep nocny... Kupuję sobie loda pistacjowego. Jest już ciemno. Przechodzę przez most na drugą stronę rzeki, gdzie parkuję moje autko z Sixta. Jeep stoi na masce, chociaż z rasowego jeepa to tu już niewiele zostało. Ja przez kładkę w jedną stronę, w drugą stronę widzę… na elektrycznych hulajnogach naparzają w kierunku starego miasta jacyś tacy czarni ludzie. Nadają między sobą w jakimś dziwnym języku. Hiszpański toto nie jest. Ustępuję im z drogi, nie chcę być przejechany elektrykiem w Hiszpanii!!! Mija mnie jedna, druga, trzecia hulajnoga z czarnym desantem... Znajduję włoskiego jeepa i dygam wymarłym miastem do hotelu.
Narbonne
Opactwo w Foutfroide jest bardzo interesujące, ale ona na mnie czeka. Od kilku lat... Katedra w Narbonne. Parkuję jeepa koło starego miasta. Mijam zadbany skwer z dziwną dużą czerwoną ławką. Czerwoną??? Po ch….ę?
Obok tabliczka... czytam... Aha. Ławka to symbol protestu przeciw przemocy wobec kobiet! Mój francuski jest o niebo lepszy, niż ten pewnego kandydata na prezydenta, mon Dieu, ale wolę być pewny tego, co czytam i rozumiem. Może ten tekst nie jest taki pogięty, jak ja go sobie tłumaczę? Może się mylę? Włączam translatora wujka Google. Robię fotkę i wrzucam w apkę. Wujcio Google tłumaczy mi w ząb to samo! Ha, nie jest źle! Z moim francuskim... ale oni są nieźle pogięci. Czerwona ławka jako symbol protestu przeciw... Że co? Przemocy wobec kobiet! Ławkę czerwoną zrobili!!!
Idę kierunku starego miasta. Mijam piękne kamienice, zapachy piekarni i świeżej kawy atakują mnie z obu stron ulicy. Wierci w nosie, żołądek jest pusty, bo skakałem cały dzień po zamkach Katarów, poddaję się, wpadam do jednej z nich, staję w kolejce, kupuję parę łakoci i aromatyczną czarną. Mój błąd… Straciłem czas.
Zaspokajając mój pierwszy głód, pędzę szybkim krokiem w kierunku ratusza i katedry. Muzeum w ratuszu jest podobno bardzo ciekawe. Wpadam do holu ratusza, tak... dobrze pisali w necie, otwarte do 18.00.
Jeden bilet proszę... wyrzucam jednym tchem do sympatycznej pani przy okienku. A ona robi taką zatroskaną minę...
– Nie wpuszczę pana już. Ostatnie wejście jest o 17.15. A jest 17.25... Niestety, nie mogę. Tak, tak, do 18. Może pan sobie coś kupić w sklepiku.
Kupuję magnesik z katedrą… No cholera ordnungowi są tu bardziej niż Niemcy! Wychodzę niepocieszony przed ratusz. Po obu stronach wejścia do holu ratusza stoją dwie duże ławki. Na tej po lewej stronie siedzi pięć otyłych arabskich kobiet w tradycyjnych saharyjskich strojach. Bardzo głośno gadają i gwałtownie gestykulują. Druga zajęta przez parkę Japończyków z aparatami fotograficznymi na szyi. Ehh... ci się nigdy nie zmienią. Więc nie usiądę. Mijam słynny kawałek odsłoniętej via Attica i idę w kierunku katedry. Główne wejście zamknięte, wchodzę przez boczną kruchtę.
Niestety, nie mogę zwiedzić kościoła, główna nawa zamknięta, obok w kaplicy jest odprawiana msza święta. Nie będę robić zdjęć w takiej sytuacji. Staję przy ławeczce, w której siedzi starsza pani w grubych okularach na nosie. Akurat załapuję się na „Wierzę w Boga”... dołączam do modlitwy. Po francusku... Przypominam sobie. Trochę dukam... Starsza pani łypie na mnie okiem.
– A pan skąd jest? – szepcząc, pochyla się w moją stronę.
– Z Polski.
– Aha...a… – robi zdziwioną minę, uśmiecha się i modli się dalej.
W ogólniaku w Sępólnie prof. „Bonżura” wdrukowała nam swego czasu po francusku całą mszę na pamięć. A teraz to profituje! Wychodzę, obchodzę katedrę dookoła. Architektonicznie... bardzo ciekawa. Jakaś taka niedokończona z tyłu... kasy chyba zabrakło w średniowieczu...
Zmierzcha, chcę jeszcze coś zjeść przy kanale, którym przez miasto przepływa rzeka Robinia, gdzie powinno być kilkanaście fajnych knajpek, i napić się kawki. I mijam jedną z nich, w której kelnerka łańcuchem spina stoliki (o 20.00?) i krzesła. Podpity gość z psem na smyczy próbuje usiąść na jednym z krzeseł, dwóch gości o twarzach zlewających się ze zmierzchem szczerzy białe zęby i głośno komentuje tę sytuację. Tu nic raczej już nie dostanę... Idę dalej. Ostatecznie przy głównym kanale było kilka knajpek i restauracji, gdzie mogłem coś zjeść i napić się kawy. Ale 22.00 - i... zaczęło się wyludniać. No cóż... ruszyłem moje cztery litery i idąc wzdłuż kanału, skierowałem się w kierunku parkingu. Koło mnie śmigały w kierunku centrum elektryczne hulajnogi z takim samym desantem jak w Gironie.
Bydgoszcz
Muszę w tygodniu przyjechać do Bydzi. Niestety. Czwartek i piątek biorę wolne. W szpitalu w Bydgoszczy odchodzi bardzo bliska mi Osoba. Wiem, że to jeszcze kilka dni. Po czuwaniu przy łóżku idę na rynek. Jest czwartek. W Eljazzie koło dawnych jatek jakaś dwuosobowa kapela gra fajne kawałki jazzu. Przysiadam się do stolika, zamawiam browara, rozglądam się dookoła… Wiara przy stolikach bije brawo po każdym zakończonym utworze. Jeszcze jedno Tyskie... Zbieram się koło 23. i idę przez plac Kościeleckich, mijam kościół, w którym zostałem ochrzczony, a potem drałuję pod górę Kujawską na moje Szwederowo. Mija mnie kilku wyrostków...
– Heja, gościu, masz szluga? – jeden z nich rzuca w moją stronę.
– Nie, nie palę.
– Spoko, gościu, zajarać chciałem...
Minęli mnie i poszli w dół w kierunku centrum. Czwartek wieczór, a moja Bydzia żyje, pulsuje tętnem arterii szeregu knajp i pubów skupionych wokół rynku i przy ulicy Długiej. Jakże inaczej wyglada to w porównaniu do dwóch miast, które odwiedziłem przed dwoma tygodniami...
Mój półszkocki, półpolski wuja powiedział mi ostatnio:
– Radek, ciesz się, że żyjesz w tak bezpiecznym kraju jak Polska, bo u nas (w Anglii) to się niestety bardzo zmieniło. I ma rację.
W każdym większym polskim mieście centrum mniej lub bardziej tętni życiem. Czy to Bydzia, czy Toruń, czy Szczecin. Nie ma żadnych betonowych blokad zapobiegających wjazdom niezapowiedzianych wielbicieli proroka Mahometa. Można spokojnie iść wieczorem przez miasto. Jarmarki wielkanocne i bożonarodzeniowe oraz festyny miejskie odbywają się bez wzmożonych środków bezpieczeństwa. Wyjątkiem jest Szczecin, w którym betonowe klocki i policyjne drony są standardem od kilku lat. Sąsiedztwo Niemiec, niestety, zobowiązuje. Lepiej chuchać na zimne. Regularnie bywam we Francji. Tam, gdzie odbywa się jakikolwiek miejski festyn, zawsze jakieś duże auta blokują główne ulice wjazdowe. Nikt nie chce powtórki z Promenady Anglików w Nicei.
Jesteśmy jednym z najbezpieczniejszych krajów Europy. Ilość gwałtów, rozbojów w przeliczeniu na 100 000 mieszkańców jest kilkunastokrotnie mniejsza niż w Niemczech, Francji czy w Anglii. Nie dajmy tego spieprzyć politykom!
Miałem pisać o czymś innym, bo TSUE zrobiło pani premier Włoch Carli Meloni psikusa... i musi przyjmować...
Ten esej napisałem kilka miesięcy temu... Leżał na „półce”. Ale… Tydzień temu odeszła pani profesor Janina Głąb, ikoniczna nauczycielka języka francuskiego w sępoleńskim ogólniaku. Dla nas po prostu „Bonżura”. Lekcje u niej były... hmmm... ciekawe... Nauczyła nas wielu modlitw po francusku i po łacinie, poznałem całą historię objawień z Lourdes, słuchaliśmy też Radia Maryja na lekcjach... Ja skupiłem się w tym czasie na nauce języka niemieckiego ;). Ale mimo to poczułem „miętę” do języka Voltaire’a, sam zacząłem się go uczyć na studiach i nawet nie zauważyłem, kiedy stałem się frankofilem;) „Bonżura” zostawiła jednak piętno na mojej duszy. Instrumentariuszki śmiały się zawsze pod nosem, kiedy w ostatniej fazie implantacji rozrusznika, wkręcając elektrodę w uszko prawego przedsionka serca (co nie jest takie łatwe, wielu kardiologów idzie na łatwiznę, implantując tę elektrodę w łatwiejszym anatomicznie miejscu), odmawiałem zdrowaśkę po francusku...
Je vous salue, Marie... leciało przez salę operacyjną... Chyba to jednak działało, bo przez lata nie miałem dyslokacji elektrody przedsionkowej:)
Któregoś razu, już będąc na studiach, kiedy wychodziłem po mszy z naszego kościoła, poczułem, iż ktoś mnie łapie za łokieć. Odwróciłem się, to pani profesor od francuskiego, charakterystyczna sylwetka kacheksji płucnej…
– Radku, Radku... musisz mi coś obiecać, słuchaj! – miała taki zmarszczony, poważny wyraz twarzy.
– Tak, pani profesor?
– Obiecaj mi, ale obiecaj, że nigdy nie zrobisz aborcji, nawet jak będziesz ginekologiem! Trochę mnie zamurowało, ale...
– Pani Profesor, obiecuję! Nigdy czegoś takiego nie zrobię! Cienkie, jakby zasznurowane usta zmieniły się w grymas uśmiechu.
– No, to dobrze! Dziękuję! Odwróciła się i poszła w kierunku rzeki.
Dotrzymałem obietnicy. Nigdy nie wykonałem aborcji, a panienkom, które przyjeżdżały z Polski z mamusiami po wpadkach na dyskotekach do naszego szpitala na skrobanki, nigdy nie służyłem za tłumacza. Zresztą nie tylko ja. Dyro znał nastawienie naszej polskiej ekipy do tego typu procederu i z biegiem czasu już zaprzestano tego dokonywać. Nie było komu robić anestezji do tych zabiegów. Anestezjolodzy to też... Polacy.
Prasówka:)
Słucham RBB 24 Info. Spiker beznamiętnym głosem oznajmia, iż Wojewódzki Sąd Administracyjny w Warszawie oddalił skargi organizacji ekologicznych z Niemiec na decyzję środowiskową dotyczącą budowy terminala kontenerowego w Świnoujściu.
Dzwonię do kolegi, który w tym temacie „siedzi”.
– Wiesz już? Niemcy podają właśnie w radiu!
– Radziu, już wiemy, nasi są już w Wawie. Jedziemy dalej z robotą! – w głosie kumpla słychać radość!
No cóż. Decyzja sądu oznacza, że inwestycja może być kontynuowana zgodnie z zatwierdzonymi warunkami środowiskowymi. A głębokowodny terminal kontenerowy w Świnoujściu to inwestycja o strategicznym znaczeniu dla bezpieczeństwa i niezależności transportowej Polski, a także dla rozwoju handlu ze Śląska i krajów Trójkąta Wyszehradzkiego. To istotny element idei Trójmorza, idei, która w pewnych kręgach europejskich powoduje zgrzytanie zębami. No cóż, humory w zarządach portów w Rostocku, Sassnitz, Lubece pewno nie są dziś najlepsze.
Komentarze do artykułu
Dodaj komentarz
Zaloguj się lub Zarejestruj aby dodać komentarz.
Zaloguj się
Najczęściej czytane
W Więcborku odbył się niecodzienny ślub. Przed ołtarzem...
A więc jednak szowinizm. Tego, co wydarzyło się w trakcie meczu 22....
– Kilka tygodni temu pisaliście o apelu samorządowców w sprawie...
Najwyżej oceniane
Pomysł zrodził się w naszej redakcji. Utrwalony został na mocno...
Rolnicy z całej Polski, także z terenu powiatu sępoleńskiego,...
Dwa ostatnie dni ubiegłego tygodnia kilkudziesięciu urzędników z...