Uprawianie medycyny jest tak niebezpieczne jak granie w ruletkę.

Przemysław Wilkowski, 17 lipiec 2012, 01:00
Średnia: 0.0 (0 głosów)
Jeśli nie jesteś zapiekłym hazardzistą, to postaw na inną dyscyplinę Dariusz Jałocha to jeden z najbardziej znanych i lubianych lekarzy rodzinnych na terenie Powiatu Sępoleńskiego. W tym tygodniu doktor obchodzi 30 lat swojej pracy na Ziemi Krajeńskiej. Jak się zaczęła jego przygoda z medycyną ? Ile trudności musiał przejść, aby robić to co kocha najbardziej ? O tym rozmawia z Przemysławem Wilkowskim.
Uprawianie medycyny jest tak niebezpieczne jak granie w ruletkę.

Dr Dariusz Jałocha: -Po zdeptaniu mnie przez możnych lokalnego światka postarałem się powstać. Fot. Przemysław Wilkowski

- Dlaczego zdecydował się pan na wybór zawodu lekarza?
— To bardzo ciekawa historia. Gdy byłem w podstawówce to moim bohaterem był Tomek z opowiadań Alfreda Szklarskiego. Chciałem podróżować tam, gdzie on. Projektowałem samochody terenowe, w których miałem wszystko, od miejsc na kanistry z paliwem, po zbiorniki na wodę, miejsca na bagaże itd. Pamiętam, że mój „jeep” miał mnóstwo świateł, rurowe osłony z przodu auta chroniące je przed zderzeniami, wyciągarkę i wiele innych super bajerów. Gdy byłem w LO zrozumiałem zasady ekonomii i uznałem, że moje marzenia są finansowo nierealne, więc aby dalej kontynuować swoją pasję podróżniczą postanowiłem pójść na studia marynarskie i zostać oficerem na statku (wtedy były jeszcze polskie statki, które pływały po morzach i oceanach całego świata). Wada wzroku uniemożliwiła mi podjecie tych studiów. Następnie w rozpaczy chciałem zostać leśnikiem, aby wędrować chociaż po lesie. W tym czasie wtargnęła w sprawę moja mama, która miała dość własnych wędrówek po Syberii jako zesłaniec i „podjęła” decyzję, że muszę być lekarzem i to najlepiej pediatrą, bo jako dziecko umierałem i to właśnie lekarze uratowali mi życie. Nie miałem wyjścia, posłuchałem mamy i poszedłem na studia medyczne w Łodzi. Tak zadecydował się mój wybór. Ale że jestem uparty, więc i w studiowaniu medycyny dałem sobie radę. Jednak  przyznam, że ostatnie dwa lata wolałem spędzać czas w Wyższej Szkole Muzycznej. Robiłem wtedy różne rzeczy na deskach kilku łódzkich teatrów i oczywiście preferowałem tę bohemę, niż końcowe egzaminy z medycyny. Studia zakończyłem prawie o czasie (z kilkumiesięcznym poślizgiem z powodu nielubienia – wtedy – pediatrii) i w listopadzie 1978 roku podjąłem pracę w zawodzie.

- Co zdecydowało o wyborze specjalizacji, w jakiej pan pracuje?
— Po studiach wyjechałem do Zielonej Góry. Dostałem pracę w szpitalu w Oddziale Wewnętrznym i poradni rejonowej oraz oczywiście Pogotowiu Ratunkowym. Moim marzeniem była praca na ortopedii, uwielbiałem wiertarki, śrubki, gwoździe i młotki. Miałem tam wspaniałych nauczycieli. Jeden był specjalistą od chirurgii dłoni, zresztą wcześniej skończył też moją uczelnię. Wiele się od niego nauczyłem. Na dyżurach w szpitalu i w Pogotowiu spędzałem ponad dwadzieścia dni w miesiącu. W wolnym czasie jeździłem z kolegą na polowania. Nigdy żadnego zwierzaka nie ustrzeliłem, ale naoglądałem się prawdziwych cudów. Po ogłoszeniu stanu wojennego musiałem opuścić dotychczasowe miejsce pracy. Od 1980 roku byłem delegatem medycznej Zielonej Góry do Krajowej Komisji Zdrowia NSZZ Solidarność. Tam poznałem Panią Annę Walentynowicz, Panią Alinę Pieńkowską, Panów Lecha i Jarosława Kaczyńskich, Pana Lecha Wałęsę i wielu innych. Dostałem do wyboru emigrację albo … . Wybrałem Polskę. Przeniosłem się do Sośna. To było na przełomie czerwca i lipca 1982 roku, równe trzydzieści lat temu. Dr Tadeusz Skiba dał mi pracę w Oddziale Wewnętrznym i w Ośrodku Zdrowia w Sośnie. Bardzo mile wspominam tamten czas, poznałem wielu wspaniałych ludzi, z częścią których do dzisiaj jesteśmy przyjaciółmi. Na początku lat dziewięćdziesiątych miałem wypadek samochodowy, czołowe zderzenie, z którego wyszedłem z życiem, ale z licznymi obrażeniami. Byłem niezdolny do pracy przez kilka miesięcy. Dostałem wtedy propozycję podjęcia specjalizacji z medycyny ogólnej. Chętnie na to przystałem, co niestety skończyło się po niedługim czasie utratą pracy w Sośnie. Ukończyłem specjalizację, chciałem stamtąd wyjechać, ale Pani Dr Teresa Ruthendorf-Przewoska zaproponowała mi pracę w Sępólnie. Przyjąłem propozycję Pani Doktor i moją pracę w Sępólnie zacząłem od realizacji dwóch spraw: doskonalenia swoich umiejętności w diagnostyce ultrasonograficznej (skończyłem wszystkie możliwe wtedy szkolenia z tego zakresu) i działania na rzecz pomocy służbie zdrowia w Gminie Sępólno. Oba działania zakończyły się sukcesem. Mniej więcej w tym czasie spotkałem ludzi, którzy mieli bardzo szczytny cel – wprowadzić do polskiego systemu ochrony zdrowia instytucję lekarza rodzinnego. Podjąłem specjalizację z medycyny rodzinnej. Z naszego województwa było nas dziewiętnaście osób. Wszyscy ukończyliśmy specjalizację z medycyny rodzinnej i uzyskaliśmy tytuły specjalisty medycyny rodzinnej. To był rok 1996. Mój wybór był świadomy – nie chciałem się godzić, aby lekarz, który najwięcej „pracuje” przy pacjencie był na samym dnie systemu. Chciałem, abyśmy właśnie my, na co dzień pracujący wśród naszych pacjentów, byli traktowani poważnie i z szacunkiem. Wiedziałem, że jest to możliwe.

- Jak wspomina pan początki swojej pracy?
— Tych początków mam kilka. W Zielonej Górze to była ciężka praca, głównie na dyżurach, żeby przeżyć. Ale jednocześnie wspaniałe przeżycia związane z Solidarnością. Niestety nie upilnowałem swojego życia osobistego i zawaliło się coś dla mnie bardzo ważnego. Do dziś tego żałuję. Potem było Sośno i Więcbork, zupełnie inny świat. Pamiętam takie zdarzenie w Sośnie, kiedy cały dzień siedziałem w Ośrodku, było kilka osób, czyli pustki. A wieczorem jest jakiś ważny mecz, więc kupuję „co trzeba” i czekam przed telewizorem. I nagle dzwonek do drzwi. Przychodzi pacjent i prosi teraz o poradę, bo – „nie chciał mi w pracy przeszkadzać!” Myślałem, że nie wyrobię, ale dałem radę. Następnie trafiłem do Sępólna. Zawsze będę wdzięczny Pani Doktor Teresie Ruthendorf-Przewoskiej, że mnie wysłuchała i uznała moje argumenty za zasadne: musimy uruchomić w Sępólnie Pracownię USG. Przez pół roku jeździłem do Warszawy na szkolenia, aż raz w lutym stolicę spowił taki mróz (minus trzydzieści ileś), że zamarzło mi paliwo w samochodzie. Cała Warszawa była sparaliżowana, a mnie holował jakiś taksówkarz na Pragę do ogrzewanego garażu. Miałem tylko 50 zł i kilka litrów paliwa w baku i trochę w kanistrze.  Zapłaciłem i ruszyłem do domu, ale bałem się zatrzymać i wyłączyć silnik, bo z powodu mrozu mógłbym go nie uruchomić. Zatrzymałem się gdzieś na stacji CPN, odpiąłem kluczyk od wlewu paliwa i przy uruchomionym silniku dolałem paliwo do baku. I tak szczęśliwie dojechałem do Sępólna, dzięki temu, że jeździłem wtedy najlepszym autem w Układzie Warszawskim, czyli Wartburgiem. Kolejnym etapem był początek mojej samodzielnej pracy w BONUS-ie. Pomagał mi wówczas mój przyjaciel dr Marek Stankiewicz. Zaczynaliśmy od zera. Ja już nie pracowałem w ZOZ-ie i nie miałem nic. Marek też nie chciał być niewolnikiem. To jest początek BONUS-a.

- Co sprawiło, że trafił pan do Sępólna?
— Mówiąc krótko, wtedy dyrektor szpitala w Więcborku już mnie nie chciał, a zechciała mnie dr Przewoska. To był czysty przypadek, bo miałem oferty pracy z innych miejscowości. Myślałem też o powrocie w swoje rodzinne strony, do osób mi bliskich, do znajomych. Chyba możliwość pracy w Sępólnie, przyjazne stanowisko Pana Stanisława Drozdowskiego i przychylność dr Teresy Ruthendorf-Przewoskiej przeważyły.

- Jaki był najtrudniejszy okres w pana karierze medycznej?
— Jeśli Pan pozwoli to krótko opowiem o trzech. Pierwszy, to stan wojenny. Mimo, że każdy z nas miał wtedy swoje poglądy, to jako służby medyczne pracowaliśmy doskonale. Pamiętam swoją podróż w ruskim łaziku na skrzynce z granatami do rodzącej kobiety. To był koszmar. Drugi, to pierwsza konfrontacja z „rzeczywistością”, czyli zdrada moich ówczesnych pracowników na rzecz „szpitalnych decydentów” w 1982 roku w Sośnie. Zrobiło mi się wtedy przykro. Trzeci, to kolejna zdrada pracowników, tym razem BONUS-a w Sępólnie, którzy wiedzieli o „zamachu” w roku 2010, a w efekcie stanęli po stronie zamachowców. Wtedy się wściekłem. To były trudne okresy w moim życiu. Dziś jestem już spokojnym facetem z rozrusznikiem serca i zamierzam takim pozostać. I nadal prowadzić swoją firmę.

- Co sprawia panu największą satysfakcję w pracy?
— Ludzie, moi pacjenci. Teraz przychodzą do mnie osoby, które przy mnie przychodziły na świat, ba - często przyprowadzają swoje dzieci. Moi pacjenci sprzed wielu lat, którzy mówią – „wracamy do swojego lekarza”. Po zdeptaniu mnie przez możnych lokalnego światka postarałem się powstać. Satysfakcją są wszyscy ci, którzy do mnie przychodzą, ze mną rozmawiają, często wcale nie na medyczne problemy, tylko o zwykłych ludzkich sprawach, bo takiej pomocy potrzebują. To jest to dziękuję za trzydzieści lat pracy. I ja im dziękuję, że o mnie pamiętają.

- Czy w pana ocenie zawód lekarza należy do ciężkich?
— To jest bardzo ciężki i niewdzięczny zawód spośród tych, jakie znam. Pomoc ludziom jest bardzo odpowiedzialną pracą. Niewątpliwie ciężką psychicznie i fizycznie. Jako biegły lekarz wydający opinie o postępowaniu innych lekarzy, mam doświadczenie w wielu sprawach spornych pomiędzy lekarzami, a pacjentami. To są często bardzo trudne sytuacje, nie zawsze związane z przewinieniami lekarzy. Ostatnio opiniowałem sprawę śmierci pacjentki w skutek organizacyjnych nieporozumień pomiędzy podmiotami medycznymi. Oczywiście, winny jest chorobliwy system ochrony zdrowia, ale prawnie ktoś musi być oskarżony. Radzę wszystkim „miłośnikom” studiów medycznych, aby wybrali bardziej bezpieczne studia i taką pracę, w której „kratki” nie są stale przed oczami.

- Kolegium Lekarzy Rodzinnych w Polsce przyznało panu statuetkę „Za aktywny udział w przemianach systemowych”. Czy to była dla pana szczególna nagroda?
— To było wyjątkowe wydarzenie, bo było miedzy innymi poprzedzone wręczeniem odznaki ministra zdrowia „Za zasługi dla ochrony zdrowia w Polsce”. Minister zdrowia uznał, że czterdziestu lekarzy rodzinnych w Polsce swoją pracą i aktywnością zasłużyło na uznanie ich za zasłużonych dla funkcjonowania ochrony zdrowia. W tym gronie się znalazłem i to była dla mnie wielka niespodzianka. W swoje pracy miałem wielu sojuszników, przyjaciół, znajomych, radnych różnego stopnia, mojego Kapelana,  mojego Wójta, mojego Burmistrza, mojego Starostę. Ale nie myślałem, że obecny minister zdrowia zauważy mój mrówczy trud pracy zupełnie na dole, wśród osób potrzebujących, chorych i często sponiewieranych przez system władzy. Bardzo dziękuję Panie Ministrze, bo ta nagroda jest nagrodą społeczną, a nie indywidualną. Co do nagrody Kolegium Lekarzy Rodzinnych w Polsce, to było to dla mnie ogromne zaskoczenie. Kapituła KLRwP postanowiła nagrodzić osoby, które najaktywniej realizowały jedenaście głównych celów Kolegium. W kategorii „za aktywny udział w przemianach systemowych” Kolegium uznało, że to ja powinienem otrzymać statuetkę. Prezes Kolegium Lekarzy Rodzinnych w Polsce wręczając mi statuetkę powiedział: „Darku, czekaliśmy na to dwadzieścia lat, gratuluję Ci z całego serca”.

- Jakie jest pana hobby? Słyszałem, że Pan fotografuje.
— Rzeczywiście robienie zdjęć jest moją codziennością. Nie wiem, czy to jest moje hobby. Robienie, a przede wszystkim oglądanie zdjęć jest moją pasją. Często zdjęcia nie niosą w sobie pozytywnych znaczeń. Staram się robić różne zdjęcia, niestety straciłem mój ulubiony aparat, używam innego sprzętu. To nie jest to samo. Nie jestem profesjonalistą. Jestem zwykłym amatorem, który „archiwizuje życie”. Nie mam w tej materii aspiracji.  Dziękuję Pani Julicie Maciaszek, że kiedyś zechciała pokazać moje włoskie zdjęcia. Mam jeszcze sporo „fajnych” zdjęć i ciekawych opowieści. Może ktoś kiedyś zechce je obejrzeć? W czasie mojej ostatniej prezentacji władze naszego miasta, mimo zaproszenia nie były tym zainteresowane. Pewnie będzie tak samo i tym razem. Cóż, takie jest życie!

- Jakie rady udzieliłby pan młodym osobom, które myślą o zawodzie lekarza? Na co powinni zwrócić szczególną uwagę?
— Uprawianie medycyny jest tak niebezpieczne jak granie w ruletkę. Jeśli nie jesteś zapiekłym hazardzistą, to postaw na inną dyscyplinę. Chcesz „bić się z koniem”, to ucz się medycyny, ale nie zapomnij  ubezpieczyć się w firmie, która Cię w razie czego zabezpieczy.  To tyle negatywów. Ale popatrzmy też pozytywnie: kto pomoże mężczyźnie po śmierci żony: tylko ksiądz i lekarz, kto pomoże kobiecie po śmierci dziecka: tylko ksiądz i lekarz.  Jeśli my lekarze chcemy pomagać naszym pacjentom, to rozmawiajmy z nimi, słuchajmy ich i proponujmy im różnego rodzaju terapie. To jest nasza praca i nasze zadanie. A młodzi – uczcie się przede wszystkim cierpliwości, a potem wtopcie się w wasze środowisko i pracujcie do własnej śmierci. Taki zawód wybraliście.

- Czy pana jubileusz 30-lecia pracy na Krajnie, przypadający w lipcu będzie jakoś szczególnie obchodzony?
— Nie sądzę, chociaż pewnie jakaś część pacjentów będzie o tym jubileuszu pamiętała. Na innych nie liczę. Dla mnie osobiście jest dużą satysfakcją, że po 10 latach pracy w Sośnie udało mi się być w Sępólnie przez 20 lat. Mimo różnych problemów, zwłaszcza z przełomu 2010/2011, nie uważam tych trzydziestu lat za stracone. Wręcz przeciwnie. I dlatego zamierzam nadal tutaj mieszkać i pracować.

- Dziękuję za rozmowę.
— Dziękuję.
 

Komentarze do artykułu
Dodaj komentarz
Najczęściej czytane
W Więcborku odbył się niecodzienny ślub. Przed ołtarzem...
A więc jednak szowinizm. Tego, co wydarzyło się w trakcie meczu 22....
– Kilka tygodni temu pisaliście o apelu samorządowców w sprawie...
Najwyżej oceniane
Sprawa lip rosnących przy ulicy Dworcowej w Kamieniu wciąż budzi...
Lidze powiatowej nareszcie towarzyszyło słońce. Wprawdzie jeszcze...
Rada Miejska w Sępólnie nie zgodziła się na budowę kościoła na...